Rozdział 10

604 83 16
                                    

(4912 słów)

Draco słabł i chudł, i słabł, i chudł, i słabł, i chudł... i można by tak przez dziesięć linijek w dowolnej kolejności. Jadał mało, pił nieco więcej, ale bez fajerwerków, bo i napoje zaliczały się do tych niewyskokowych.
Mimo że nachodził Pasiastą Piżamkę jeszcze trzy razy, nie dowiedział się niczego o zaginionych fiolkach, za to sporo o znajomościach Piżamki z aurorami. Piżamka dowiedział się za to aż nazbyt wiele o własnej matce.
W końcu Draco zdecydował się wezwać Jinksa, który co prawda nie znał dokładnego losu Fridy, ale udzielił mu przydatnej informacji:
- Hm, jeśli wypełniła zadanie, skończył jej się czas i poszła w zaświaty odebrać nagrodę, to wszystkie rzeczy, które należały do niej, powinny zniknąć.
- A jeśli tylko przechowywała coś mojego?
- Twojego? Te fiolki były twoje?
- No więc... nie.
- Zatem masz odpowiedź - odparł Jinks i uśmiechnął się współczująco. - Muszę lecieć.
I zniknął, zostawiając Draco samego. Ten stał chwilę w ciszy, którą przerwało głośne burczenie w jego brzuchu, ruszył się więc, by robić cokolwiek i by ruszyć się, dopóki miał na to siłę.
Nie pracując i nie mając pieniędzy na rozrywki, spędzał na rozmyślaniach jeszcze więcej czasu niż zwykle. Jego umysł wypełniała głównie myśl, że nie powinien był wybierać się z Potterem na tę cholernie drogą kolację. Przy okazji niechętnie przeglądał gazety z ofertami pracy, ale nie mógł znaleźć niczego, co by mu odpowiadało. A raczej nie mógł znaleźć niczego, do czego sam by odpowiadał. Ogłoszenie barmana z „Dziąsła" znów pojawiło się w słupku „Zatrudnię", ale Draco tylko wzdrygnął się na ten widok i dalej przemierzał wzrokiem niezliczone wymagania pracodawców. We wszystkich odpadał na starcie - nie czarował. Prawdopodobnie jako charłak powinien szukać pracy u mugoli, ale nie znał się na tym tak bardzo, że nawet nie zaczynał myśleć na ten temat, by nie dostać nerwicy.
Nagle zapałał gorącą nadzieją, widząc jedno z ogłoszeń.
Chcesz nażreć się bez wydawania pieniędzy?
Mina jednak zrzedła mu, gdy doczytał resztę:
Moje dojrzałe ciało czeka na rozgrzanego mężczyznę! Jeśli będę zadowolona, nakarmię cię rarytasami tego świata! (Nie umawiam się z policjantami.)

Było to jakoś w środę, a może w czwartek, kiedy Draco postanowił poszwendać się po Pokątnej i okolicach, by nie zwariować z nudów - Potter był zajęty, innych znajomych brakło, zajęcia żadnego... I o ile gnicie na kanapie za dwieście galeonów było przyjemne, o tyle gnicie w łóżku za dwa i pięćdziesiąt knutów już nie.
Ledwie postawił stopę na nierównym, szarym chodniku ułożonym z małej kostki brukowej, a już rozejrzał się zdezorientowany, jakby pierwszy raz zobaczył osiedle, na którym, chcąc nie chcąc, pomieszkiwał. Zewsząd spoglądały na niego zieleniące się lub całkiem już zielone drzewa, a na jednym z nich, zdaje się, podśpiewywał ptaszek, którego nazwy Draco nie znał. Powietrze pachniało świeżością, jasność wdarła się do zmęczonych, zaczerwienionych oczu Draco i wydarła z nich łzy. Otarł wilgoć wierzchem dłoni i zamrugał kilka razy. Gdy ten zabieg nie pomógł, zmarszczył się i obserwował świat przez niewielkie szparki między sfałdowanymi powiekami.
Który to już?, pomyślał ze strachem, ale i z przedzierającą się przezeń dziwną radością, jaka zawsze nawiedzała go na początku wiosny. Tak, zrobiło się cieplej i słońce wychynęło na moment zza chmur, przerywając nieustanną mżawkę, co najprawdopodobniej dawało ludziom nadzieję na lepsze jutro i takie tam inne rzeczy. Draco to rozumiał, Draco tego doświadczał, ale bardzo tym gardził.
Stłumił więc dziwną radość i ponownie pomyślał, tym razem tylko ze strachem: który to już?
Jeśli mógł wierzyć swojej zdolności rachowania - a sobie wierzył niemal zawsze - zaczynał się kwiecień.
Czasem człowiek kładzie się późną nocą spać i nie myśli o niczym. Przypływają do niego jakieś obrazy z dnia poprzedniego, wreszcie przypomina się coś sprzed tygodnia, aż w końcu w wyobraźni, wygrzebany spod innych wspomnień, pojawia się profesor zadający jakąś niebywale pokaźną pracę domową. Człowiek natychmiast otwiera oczy, z bijącym głośno sercem siada na łóżku i patrzy na kalendarz: dwudziesty drugi stycznia. Profesor zadał pracę na dwudziestego trzeciego.
Natychmiast trzeba wziąć się do roboty, ale jest już późno, a do referatu potrzebnych będzie kilka książek z biblioteki, która, cholera jasna, jest oczywiście zamknięta, bo biblioteki zamyka się nocą. I tak oto człowiek siedzi i zastanawia się, co robić, bowiem chce mu się spać i najchętniej olałby sprawę, gdyby umiał się na to zdobyć, ale serce prawie wychodzi mu gardłem.
Tak właśnie poczuł się Draco.
Człowiek nie zaśnie już, a referat napisze za niego cała rodzina, z którą zaraz skontaktuje się przez sieć Fiuu.
I tu był problem.
Draco ruszył się sprzed klatki schodowej, kiedy jej drzwi walnęły go w plecy („O matko! Przepraszam!", zawołała sąsiadka dzierżąca pusty kosz na zakupy), poczynił kilka niepewnych kroków w stronę tak zwanego „miasta" i wreszcie rozchodził się na dobre. Wyprostował się, uniósł podbródek i szedł. Pokątna mogła wydawać się duża komuś, kto odwiedzał ją po raz pierwszy, ale Draco znał tę ulicę jak własną kieszeń.
Dlatego skończyła się niezwykle szybko. Być może również dlatego, że mijając „Dziąsło", zaczął biec.
Wcześniej, na samym początku pośmiertnego życia, kiedy poszukiwał eliksiru miłosnego, stwierdził, że jako charłak nie będzie przekraczał granic Nokturnu, ale teraz nie wydawało mu się to takim złym pomysłem. Możliwe, że z nudów i głodu zaczyna wariować, możliwe też, że zawróci w ostatnim momencie, ale możliwe też, że po prostu tam pójdzie.
Wielkie mecyje, pomyślał Draco, po czym zaraz się zreflektował i poprawił: to znaczy, też mi coś. To tylko ulica.
Minął Bank Gringotta i wszedł w Śmiertelny Nokturn krokiem sztucznie swobodnym. Im dalej się zapuszczał, tym więcej szalonych oczu szalonych czarownic wpatrywało się w jego twarz. Kiedy chadzał tu jako Malfoy, wszyscy raczej odwracali wzrok. Kiedy był z ojcem - tym bardziej, omal nie wydłubywali sobie gałek ocznych. Tymczasem niestety istniał jako nikomu nieznany Frank Badman, syn nikomu nieznanego ojca. Draco sam nie pamiętał, jak ma na imię ojciec jego alter ego.
Zmarszczył brwi i zorientował się, że już od dobrej minuty nie razi go słońce. Robiło się ponuro, trochę tak, jak lubił. Ryzyko odczuwania wiosennej radości spadło. Wolał ponurość Nokturnu, chłód lochów w - jakkolwiek by nie znosił samej szkoły - Hogwarcie i zimny wystrój zamczyska Malfoyów.
Ktoś potrącił go ramieniem i Draco w ostatniej chwili zdążył ugryźć się w język, tak bliski wypowiedzenia obelżywych słów. Był jednak na z góry przegranej pozycji, pozbawiony różdżki, zdolności bitewnych i jedzenia, które jego organizm mógłby przemienić w energię. Odpuścił.
Za życia zwykł odwiedzać tylko jeden sklep na Nokturnie i tam też skierował swoje niezbyt stanowcze kroki. Nie było tak, że nachodził Borgina i Burkesa, a właściwie tylko Borgina specjalnie często, lecz czasem po prostu tego potrzebował. Zawsze znajdował tam coś dla siebie - czy to namówił ojca na kupno jakiegoś podejrzanego przedmiotu, czy to po prostu wsłuchiwał się w przyjemnie służalczy, choć nieprzyjemnie oleisty głos sprzedawcy. Swego czasu ton Borgina nieco się zaostrzył i od tamtej pory Draco odwiedzał sklep coraz rzadziej. Teraz również kierował go tam tylko głupi sentyment wywołany tym nagłym przyjściem wiosny.
Budynek sklepu mieścił się pomiędzy domem pogrzebowym a sklepem ogrodniczym. Tuż nad drzwiami przybito litery tworzące napis:

✔️Ostatnia szansa | drarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz