część ósma

313 49 3
                                    

        Mieszkanie Quentina wyglądało jak Quentin. Trochę obszarpane, bez ładnych widoków na świat, z książkami na podłodze i wielkim urokiem osobistym. Znajdowało się w szarej, zimnej kamienicy, a ściany w środku miało ceglane.

        Łóżko miało metalową ramę, która zaskrzypiała, kiedy April na niej usiadła. April oczywiście od razu pobladła, bo to znaczyło, że jest cięższa od powietrza. Która dziewczyna chciałaby być cięższa od powietrza? Chyba tylko wariatka.

        — Co mam robić? — zapytała, żeby zagłuszyć myśli.

        Quentin oderwał wzrok od najróżniejszych pokręteł w aparacie. Popatrzył na nią chwilę, a potem znowu wrócił do obiektywu.

        — Nie wiem. Chyba musisz poczuć się swobodnie, żeby wyszło coś ładnego. Co u ciebie w domu?

        — Nic ciekawego. Nic przyjemnego. Wolałabym nie wiedzieć, że gdzieś jest.

        Przystawił aparat do twarzy, chwilę milczał, a potem go odstawił.

        — To chyba nie działa.

        — Co nie działa?

        — Swoboda. — Podszedł do niej na tyle, że gdyby wyciągnęła ręce, mogłaby go dotknąć. Znowu przysunął obiektyw do oka. — Powiedz mi, co kochasz.

        April uśmiechnęła się lekko, jakby z rozbawieniem. Przechyliła głowę w jedną stronę, a przydymione światło lampki zatańczyło na jej wargach.

        — Przecież wiesz.

        Trzask. Quentin kiwnął usatysfakcjonowany głową i odwiesił aparat na szyję. Jakoś nie potrafił utrzymać kącików ust w dole. Wyrywały się z oświadczeniem, które mogło go albo uratować, albo zgubić, albo zrobić jeszcze coś gorszego. Ujął twarz April jedną dłonią, kciukiem złapał blask na jej ustach.

        — Musimy koniecznie zmienić taktykę — oświadczył.

        — Koniecznie?

        April dostała odpowiedź na swoich wargach. Musnął je najpierw delikatnie, jakby badawczo, potem trochę głębiej. Po lodowatym mieszkaniu rozszedł się podmuch ciepła. Położyli się na czarnej pościeli, żeby zmiąć ją w najpiękniejszy sposób.

        Raz na czas Quentin przyciągał do siebie nie April, tylko aparat. Chwytał chwilę szczęścia, zmęczenia, pożądania i przenosił na wieczny film. Zniszczyć mogła go tylko odrobina światła, ale przecież w ich życiu prawie go nie było. Z każdym kolejnym zdjęciem świat rozluźniał swoje więzy, a oni mogli swobodniej (i szybciej) oddychać.

        W końcu skończyła się rolka w aparacie, oni właściwie też. Leżeli obok siebie bez słowa i bezskutecznie starali się myśleć o sobie. Nie wychodziło to najlepiej, ale nie można ich winić. Jak można myśleć o miłości, kiedy trzeźwość ironicznie odejmuje zdrowe zmysły, a organizm krzyczy, że nie widział jedzenia od trzydziestu ośmiu godzin?

         April musiała zapalić, Quentin połknąć jakąś zagubioną tabletkę. Dopiero kiedy już zakończyli planowanie przedwczesnej śmieci, mogli w spokoju porozmawiać. Względnym spokoju, osiągniętym tylko przez ignorowanie trzęsienia ziemi pod stopami.

         — Świetnie sobie poradziłaś — powiedział Quentin. — Mówiłem, że nie masz się czym martwić.

        —  Z fotografem raczej nie będę miała tak przyjemnych warunków.

        — Racja, lepiej ich nie szukaj.

        Przypatrzyła się mu pobieżnie, bo więcej uwagi zwracała na otoczenie. Proste meble, żadnych ozdób, ciemna podłoga. Miało wielkość mniej więcej tego, w którym mieszkała z mamą, ale było zdecydowanie zbyt puste na więcej niż jedną osobę.

        — Gdzie twoi rodzice?

        Starała się, żeby to pytanie zabrzmiało tak, jakby w ogóle nie chciała usłyszeć na nie odpowiedzi.  Wyszło, jak wyszło, ale Quentin nie wydawał się urażony. Tabletka chyba powoli zaczynała działać.

        — Cholera ich wie. Rok temu mieszkali jeszcze w mieście, ale mogli się wyprowadzić. Mogli też umrzeć, a w testamencie zapisać, że nie chcą, żebym przychodził na pogrzeb i dziedziczył cokolwiek. Jest tyle możliwości.

        — Czemu już z nimi nie mieszkasz?

        — Bo nie spełniłem ich standardów wychowawczych. Czasami się zdarza.

        Wzruszył ramionami i uśmiechnął się sarkastycznie, chociaż nie miał do nikogo żalu. Nigdy i o nic. Taki już się urodził. Czasami się zdarza.

        April pomyślała chwilę, krótko, ale głęboko. Przygryzła wargę, odgryzła, pocałowała Quentina, a kiedy się odsunęła, miała już gotową odpowiedź.

        — To raczej dobrze. Jakoś sobie bez nich radzisz, a to znaczy, że nie potrzebowałeś ich już wcześniej.

        Quentinowi zrobiło się nawet całkiem przyjemnie, chociaż w to wszystko nie wierzył. Jakoś nie opisywało tego, jak sobie radził. Bardziej nijak. Radził sobie nijak, ale skoro jeszcze oddychał, może to całe jakoś nie było takie głupie.

świat na sprzedażOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz