1. Ból fantomowy

157 23 62
                                    

W spelunie było głośno i brudno. Pijani mężczyźni krzyczeli przy barze, domagali się kolejnych dolewek, opowiadając przy tym sprośne żarty dotyczące zmęczonej barmanki. Po drugiej stronie, gdzie światła niemal przestały działać całkowicie, obściskiwały się pary, jakby zapominając, że są w publicznym miejscu. Albo przynajmniej o fakcie, że piętro wyżej były specjalnie do tego przeznaczone sypialnie. Wszędzie też panował kurz, reflektory były oblepione pajęczynami, a drzwi wejściowe wypadały z zawiasów, jeśli gość zbyt mocno je popchnął.

Obrzydliwe, pomyślała Vissaret kiedy odpinała od prądu własny mikrofon. Tego miejscowego nie myślała nawet dotykać. Zamknęła na moment oczy, próbując sobie przypomnieć swoje dawne występy, gdy widownia w pełnej ciszy wyczekiwała nadejścia wielkiej En Morei, artystki z charakterem, o niskim i donośnym głosie. Tak, na to wspomnienie prawie się uśmiechnęła. Teraz, obrzydliwa nie była jedynie ta speluna.

Za każdym razem powtarzała sobie, że jej piosenki, jej śpiew i występy są równie odrażające. Nie zrzucała winy na amatorskich muzyków, którym fałsz wkradał się w co trzeci dźwięk, nie zrzucała winy na beznadziejne oświetlenie ani na starą, zardzewiałą metalową scenę. Jak mogła z pogardą patrzeć na słuchaczy, skoro gdy tylko dostrzegła swoje odbicie, odczuwała coś gorszego niż pogardę.

Parę minut później stanęła przed wysokim człowiekiem w fartuchu, który oryginalnie był białego koloru. Jego broda była dłuższa niż jej włosy, ale brudne i niezadbane.

Viss wyciągnęła przed siebie swoją jedyną, prawą, mechaniczną dłoń. Pieniądze zabrzęczały o metal, gdy złapała drobne. Szybko przeliczyła wzrokiem ilość i spojrzała z gniewem na mężczyznę.

— Miało być sto pięćdziesiąt — powiedziała stanowczo, zaciskając palce protezy.

Właściciel speluny prychnął i skrzyżował ramiona.

— Byłaby całość, gdybyś nie złamała mojemu gościowi nadgarstka. Setka rekli za milczenie i leczenie. Pięćdziesiąt zostało dla ciebie.

— Było go ostrzec, że nie jestem jedną z twoich kurew — warknęła. — Złapał za zły tyłek, to dostał za swoje.

Mężczyzna wydawał się niewzruszony, machnął ręką i już odchodził na zaplecze.

— Już nie muszę nikogo ostrzegać, jaśnie panienko — rzucił złośliwie. — Nie chcę cię tu już widzieć.

Vissaret szybko schowała pieniądze do kieszeni płaszcza i obróciła się na pięcie. Z przyjemnością wyszła i zostawiła tę obskurną spelunę za sobą, ale wyszła z mniejszą kwotą niż planowała. Zaklęła pod nosem i trzasnęła drzwiami – i tym razem wypadły z zawiasów, uderzając z głośnym hukiem o podłogę i omal nie masakrując przy tym jednej z kobiet. Piosenkarka zignorowała głośne krzyki za plecami i ruszyła wąską uliczką.

Cóż, pomyślała, starczy mi na pociąg. Czyli niemal tak jak co miesiąc. Poruszała się od miasta do miasta, choć większość z nich to były małe mieściny, pełne podejrzanych szumowin i słabo wyposażone w kluby oraz bary. Nie miała jednak zamiaru wybierać się do większych miejscowości, żeby dostać pracę w przyzwoitej restauracji. Tam zawsze znajdzie się ktoś z arystokracji, ktoś, kto ją znał. Nieważne czy jako En Morei, czy jako Vissaret Eriwe. Nie chciała ryzykować pościgiem milicji, agentów czy nawet łowców nagród, nawet jeśli była setki kilometrów od Cyklonu.

Cyklon... nie widziała go już parę lat. Wciąż jednak wyraźnie pamiętała ostatnie dni. Śnieg zasypujący ulice, milicję walczącą ze zwykłymi ludźmi i narastający reżim, który doprowadził do śmierci setek, jak nie tysięcy ludzi. Co tam się mogło teraz dziać? Publiczne egzekucje? Obozy pracy? Vissaret nie chciała o tym myśleć. Przeszłość sprawiała, że codziennie kusiło ją wykorzystać ostatnią kulę, jaką miała w rewolwerze i w ten sposób zapłacić za wszystkie swoje błędy.

Czarny SabatOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz