|POLISH VERSION|
|WERSJA POLSKA|Jakiś czas temu nieoczekiwanie polubiłem kawę. Każdego ranka budziłem się z tym samym marzeniem o aromatycznym, czarnym jak australijskie opale trunku podawanym przez uroczą kelnerkę w obskurnej kawiarni na rogu, jedynym wyraźnym pośród masy innych, przysłoniętych jeszcze mgłą snu myśli. Ach, zresztą… Po co udawać, co spowodowało u mnie tak nagła miłość do kofeinowego napoju. Jak mogłem go nie pokochać, skoro serwowała go najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem? Mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że Abbey, bo tak jej było na imię, z tą swoją podobną do wierzbowej gałązki, kruchą postawą i białą jak płatki kwiatów truskawki skórą, przewyższała urodą nawet greckie boginie. Była dla mnie wcieleniem Afrodyty, Artemis i Hebe jednocześnie. Opalizujący złoto-zielony blask jej oczu, niesforność kosmyków, które tak uparcie przygładzała z powrotem do warkocza – wszystko to budziło we mnie nieznajome wcześniej uczucie, rosnącą w środku radość, tak wielką, że nie umiałem przestać się uśmiechać. Nawet kwota rachunku, gdy wypowiedziana jej drobnymi, brzoskwiniowymi ustami, nie wydawała się tak wygórowana, choć dziewczyna pracowała w jednym z najdroższych lokali w mieście.
Tego dnia jak wiele razy wcześniej zmierzałem do kawiarni. Padało, a ja zmoknięty i wyczerpany po wielogodzinnej próbie z moim zespołem – Metalliką – marzyłem jedynie o filiżance świeżo parzonej kawy i rzucie oka na moją słodką Abbey. Lokal był przepełniony, ale udało mi się zająć ostatni wolny stolik i już zamawiałem moje ulubione podwójne espresso.
Chwilę po tym jak Abbey odeszła, by przygotować dla mnie napój, z rozmyślań wyrwał mnie metaliczny dźwięk dzwonka nad drzwiami. Do kawiarni wszedł chłopak. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat i porażał pięknością. Czarne, błyszczące loki otaczały kontrastową ramą łagodne rysy jego twarzy. Idąc usilnie wpatrywał się w podłogę, od czasu do czasu omiatając jedynie swymi wielkimi, ciemnymi jak gorzkie kakao tęczówkami pomieszczenie w poszukiwaniu niezajętego miejsca. Gdy miał mnie mijać, obdarzyłem go najcieplejszym z moich uśmiechów i najpierw gestem ręki, a potem także i słowną namową, zaproponowałem, by dołączył do mnie.
– Usiądziesz? – zapytałem.
Widziałem jak natychmiastowo napinają się wszystkie mięśnie chłopaka, a jego głowa wędruje w górę, niczym głowa młodej sarny, skoro posłyszy ona odgłos wystrzału z oddali. Przeskanował mnie wzrokiem, pewnie szukając śladu żartu na moich wargach, ale najwidoczniej go nie znalazł. Zacisnął usta i pokiwał głową.
– Dziękuję. – wyszeptał cicho, a następnie zajął kanapę na przeciwko mnie.
– Tak w ogóle to jestem Lars. Miło mi Cię poznać.
– Ja mam na imię Kirk.
Kirk… Przez myśl przemknęło mi, że to nawet pasuje do tego niepewnego chłopaczyny. Pogrążyliśmy się w rozmowie, przerwanej jednak niedługo pojawieniem się Abbey z moją kawą. Wtedy coś mnie uderzyło. W jednym momencie cały blask dziewczyny zniknął, jak znika kamfora albo pierwszy śnieg, kiedy tylko zlegną na nim promienie nieustępliwego słońca. Teraz wydawała się zaledwie zwykłą kelnerką, kolejną chwilową obsesją. Kawa też straciła cały swój urok. Zmarszczyłem brwi.
– Coś nie tak? – do mojego rozgrzanego do czerwoności mózgu wdarł się głos Kirka. Drżał. – To przeze mnie?
Sam nie wiedziałem. Czy to możliwe, żeby jego obecność aż tak na mnie wpłynęła? Łatwiej było skłamać.
– Nie, po prostu za szybko wziąłem łyk i oparzyłem sobie język. – Po raz kolejny obdarzyłem chłopaka uśmiechem, starając się ukoić przerażenie, które ostrym blaskiem zaczęło gnieździć się w jego oczach. Dostrzegłem jak przygryza od środka policzki i wygina swoje długie, pokryte odciskami palce w odcieniu jasnej miedzi, tak że aż strzelały kostki.
YOU ARE READING
I Love Rock And Roll -- One-Shots
FanfictionAs the title says, in this book you can find a bunch of one-shots associated with rock and metal bands. I hope you will like them. What exactly do I write? Well, mostly fluff, sometimes angst. That kind of things. Rather not any smut. Also, I wan...