Droga jest wyboista, na jej brzegach gromadzi się kurz i kawałki żwiru, wyłażące spod spodu krzywo położonego asfaltu. Od wielu dni nie padało. Komarów i tak nie było za wielu, ale teraz, gdy cała woda wyschła, jest ich jeszcze mniej, chowających się pomiędzy roślinami, których opadające liście zapewniają coraz mniej cienia. Ciężko oddycha się zapiaszczonym powietrzem w zakurzonym miasteczku, skąd wyjechali wszyscy młodzi.
Słońce świeci jasno nad horyzontem ranka powoli wchodzącego w porę obiadu. Teraz gorąc jeszcze nie bije od ziemi, ale za trzy, cztery godziny, buty będą przyklejać się do chodników.
Rok niedawno minął swoją połowę. Sosnom pylenie udało się długo zanim zaczęła się susza, teraz niedojrzałe szyszki wiszą na drzewach, z zaciśniętymi łuskami śpią, zanim spadną jesienią, kiedy susza odejdzie. Góry wznoszą się wysoko wokół doliny, do której wejście otwiera się łagodnym siodłem, łatwo jest pod nie podjechać, przy wyjeździe zawsze zdarzają się wypadki, lepiej jest uważać.
Autobus jęczy, mijając najwyższy punkt i nie zatrzymując się, żeby dać moment na przyjrzenie się znajomemu widokowi, stacza się w dół. Nie ma klimatyzacji, okno jest zacięte i uchyla się tylko trochę. Na początku było znośnie, ale teraz można ugotować się od wdychania nieświeżego powietrza. W końcu która to już godzina jazdy, siódma? Ostatnią przesiadkę mieli jeszcze przed świtem.
Dipper sięga do bocznej kieszeni plecaka i odszukawszy butelkę, wyciąga ją spod stosu innych rzeczy, które w magiczny sposób zawsze wypływają na wierch samoczynnie. Pusta, dokładnie taka jak ją zostawił. Zerka na drugi plecak, wciśnięty pomiędzy swoje nogi, a siedzenie przed nim, ale o ile dobrze pamięta, Mabel spakowała wodę słodzoną o smaku truskawek. Wygląda na to, że przed wysiadką się nie napije. Przeklina zawsze za ciasny binder.
Za szybą miga rozległa posiadłość przycupnięta na wzgórzu za lasem, a potem jeszcze zbiornik pożarowy z wymalowanymi na nim literami, ale kierowca jedzie zbyt szybko, żeby je przeczytać. Dipper nie widzi żadnej z tych rzeczy, z głową pochyloną nisko, szarpiąc za zamek błyskawiczny plecaka turystycznego, który nie chce się zamknąć, przez mnóstwo rzeczy, które pewnie okażą się niepotrzebne, rozdymające go od środka jak balon. Kiedy w końcu mu się udaje, widzi tablicę informacyjną stojącą z boku drogi. Wyblakły nadruk głosi: Witamy w Wodogrzmotach Małych.
Szturcha Mabel łokciem, ale ona zamiast się obudzić, przechyla się w bok i na kolejnym wyboju autobusu, prawie wypada z siedzenia na przejście pośrodku autobusu. Dipper gwałtownie wychyla się w jej stronę i chwytając za wełniany bezrękawnik, swoją drogą zupełnie absurdalny jak na pogodę, wciąga ją z powrotem na siedzenie.
- Jesteśmy. Zaraz nasz przystanek. – mówi Dipper, otrzepując ręce z nitek wystających z każdego kawałka materiału przeklętego swetra.
Lepią się od czegoś, co może być żelkami, które jedli na dworcu parę godzin wcześniej, więc daje za wygraną. Mabel ziewa głośno i przeciąga się, tak jak tylko może w niewielkiej przestrzeni, przyciskając Dippera do rozgrzanej szyby.
- Jesteśmy, świetnie. Ale drzemkę miałam.
Dipper mruczy jakąś przeżutą odpowiedź. Jemu nie udało się zasnąć ani w poprzednim autobusie, gdzie dzieciak rząd za nimi przez całą drogę kopał jego siedzenie, albo przeglądał TikToka bez słuchawek, ani na dworcu, gdzie, kiedy spała Mabel, pilnował, żeby nikt nie ukradł ich bagaży, ani nawet teraz. Za bardzo denerwuje się spotkaniem z wujkami. Obserwuje, jak Mabel dopija swoją wodę, po czym zgniatając butelkę, bez problemu zamyka swój plecak.
Jak głupi dał się namówić, żeby wziął ubrania i drobiazgi, podczas gdy Mabel miała u siebie tylko prowiant i głupoty, których nie udało się jej wcisnąć do jego plecaka, po tym jak jeden ze szwów pękł przy którymś z kolei swetrze.
CZYTASZ
Jeszcze Jedno Lato
FanfictionJest sucho i gorąco, kiedy Mabel i Dipper przyjeżdżają do Wodogrzmotów wczesnym latem. To miały być spokojne wakacje i spokojne wspomnienia do zabrania do domu, kiedy zacznie się kolejny rok pracy. Ile właściwie minęło od tamtych wakacji? Na pewno z...