Wczoraj Spadłem Ze Schodów

24 1 1
                                    

Dipper nie cierpi snów. Swoją drogą uważa, że śnienie nie powinno być czynnością. Przynajmniej nie taką, którą możemy wykonać.
To nie my śnimy sny, tylko one nas. Kiedyś je pamiętał, miał nawet sennik i po przebudzeniu zapisywał detale, zanim znikną. Nie żeby wierzył w ich znaczenia – jeszcze by się sprawdziły.
„Samo wywabiające się plamy – powiedział kiedyś jakiemuś chłopcu – takie są moje sny. Albo wysychająca woda."

Teraz sny właściwie zniknęły. Cóż, przynajmniej ich nie pamięta. Są jak pojedyncze wspomnienia, które wskakują czasem do głowy. Zostają z nich tylko emocje, przebrzmiewające echem po przebudzeniu. Po tamtym lecie – zwykle strach. Przyczajony, być może bez powodu, zupełnie jakby zachęcał, żeby pochylić się w niego głębiej, aż nie wpadnie się do dziury, skąd nie można wyciągnąć myśli z powrotem.
Dipper nie jest przesądny, przynajmniej chciałby nie być przesądny. Wierzy w rozum, w naukę, która udowadnia się sama, nie pozostawia zwątpienia. Poza tym, że owa nauka w całej swojej bytności pozostaje tylko zbiorem teorii. Ciężko jest nie popaść w pewien szczególny stan, gdy było się w Wodogrzmotach. Nie można nie wierzyć w istotę, która niemal zabiła ciebie i twoich bliskich, – myślał kiedyś Dipper – nie można nie wierzyć w to, co się widziało na oczy, czego się dotknęło, co dało ci się poznać, tak jak wszystko inne.

Sny Dippera przepowiadają mu złą przyszłość, chciałby pozwolić sobie na to, żeby machnąć ręką na ich znaczenie. Ale ten sen jest inny – Dipper nie powie tego, ba, boi się nawet porządnie o tym pomyśleć, żeby przypadkiem czegoś do siebie nie zaprosić, ale – ten sen jest interaktywny, bardziej prawdziwy.

Leży w jaskini a jej brzuch i jej ściany naciskają na jego skórę. Czuje je przez ubrania, zimne i pełne ostrych krawędzi. Zrywa się z ziemi, mógłbym rozbić głowę o sufit, gdyby był niżej – myśli – nie sprawdziłem.
Rozgląda się, ale przed oczami na jednolitą ścianę ciemności, niezmienną, gdziekolwiek odwróci głowę. Nie wie właściwie skąd wie, że to jaskinia, a nie dowolne inne miejsce, ale ma wrażenie, jakby dane mu to było do zrozumienia. W taki sam sposób, że wie, że jak długo by nie szukał, nie wyjdzie, bo nie ma tu dla niego wyjścia.

Ziemia usiłuje go zjeść, zaczynając od butów, wyrywa się z bezzębnych szczęk, ucieka, wyciąga przed siebie ręce, ale nie trafia na ścianę, ani w ogóle na nic. Jego oddech nie odbija się echem, ale kamyk, który ucieka spod jego podeszwy i odbija się od skały, brzmi jak armatni wybuch.
Wtedy zaczyna słyszeć szepty i szelesty. Z otwartymi szeroko niewidzącymi oczami patrzy dookoła, w ciemności jest obecność. Coś rusza się za jego plecami, odwraca się i znowu, chroboty i kroki z tyłu, nikogo nie widzi, ale nie jest tu sam.

Wracają – wpada mu nagle do głowy, jakby cudza myśl na niego przeskoczyła. – Kto wraca? Nie wie.

To nieprawda, wie dokładnie. Domyśla się. Jakby na to czekał, uświadamia sobie, ale zaraz wytrząsa myśl z głowy. We włosy spada mu zimna kropla. Krzyczy i znowu biegnie, a hałasy gonią go, nieważne dokąd nie pójdzie.
Oddycha ciężko, zwalnia. Zaraz go złapią – kto go złapie? Koszmar, myśli, chociaż nie chce, chce się obudzić. Demon, dopowiada sobie mimo to.

To tylko zły sen, Dipper o tym wie, ale przecież można umrzeć we śnie. Już nigdy się nie obudzić i spędzić wieczność gdzieś głęboko pod ziemią.

- Pokaż się! Wiem, że tu jesteś. Nie oszukasz mnie.

Hałasy milkną, a cisza jest jeszcze gorsza. Dipper bierze krok w tył, jakby chciał wycofać się z rozkazu, który wydał ciemności, jakby już wcale nie życzył sobie jej przejrzeć. I nagle czuje, że nie ma dokąd uciekać, za nim jest pustka. Prawie spada, ale zamiast do tyłu, leci przed siebie, trafiając rękoma i kolanami na skałę, która otwiera paszczę i zostawia ślad na jednej z jego dłoni.
Zaczyna się śmiech, jakby samo wilgotne powietrze uważało za śmieszne, jak niezdarnie ucieka śmierci. Nikomu nie udało się jeszcze przed nią schować – myśli Dipper i zaciska oczy. Przykłada pięści do uszu i potrząsa głową z całej siły, żeby w końcu zapomnieć i się obudzić, włosy, teraz już przemoczone, podskakują dookoła jego twarzy. Nie wie, czy to łzy, czy woda kapiąca z sufitu.

Chichot przechodzi w rechotanie i w wycie, jakby to była tragikomedia, gdzie widzowie z teatru wychodzą z policzkami zaróżowionymi od śmiechu i oczami zapuchniętymi od płaczu. Teraz głos ziemi i powietrza, głos znikąd, jęczy i zawodzi jakieś niezrozumiałe słowa, ma czkawkę i dusi się własnym oddechem, wstrząsany jest niewyobrażalną rozpaczą, wypłakuje niesamowite historie.
Z sufitu spada coraz więcej kropli, cała jaskinia płacze, coraz więcej wody spada na Dippera, który pomimo zatkniętych uszu wciąż słyszy przeklęty głos.

Skała zamienia się w błoto, które jest śliskie i Dipper spada, głęboko do środka gardła jaskini, i gdy patrzy w górę, widzi na suficie otwierające się oczy, mnóstwo, dziesiątki świecących oczu, wypłakujących się z całych siły w dół, na niego, wszystkie swoje smutki.

*

Budzi się, jakby wynurzał się spod wody, siadając. Wydawało mu się, że sen jest realistyczny, ale, zupełnie jak w basenie, patrząc z dna, wizja faluje, a dźwięki są dziwne, zniekształcone, obce. Słyszy swój oddech, nadal przyspieszony, teraz rzeczywiście jakby należał do niego. Na zewnątrz jest ciemno, Mabel leży w swoim łóżku, odwrócona do niego plecami, chrapie, czyli nie obudził i jej, budząc się, ma nadzieję, bez krzyku.
Wzdycha i z powrotem, kładzie się na plecach, patrzy w sufit. Księżyc świeci jasno, cały pokój jest jasny jak za dnia, wszystko na swoim miejscy i jak najbardziej w porządku.

Wie co to znaczy, ale boi się to przyznać. Nie może pozwolić na to, nie może pozwolić, żeby cokolwiek znowu zagroziło rodzinie, nie może mieć racji. Więc obiecuje sobie, że nie ma. Ma nadzieję, że to wystarczy.

Patrzy na złączenie dwóch pochyłości dachu i drapie się po brodzie, która znowu zaczyna wyrastać. Golił się przecież wczoraj. A może przedwczoraj?
Decyduje się iść do łazienki po wodę, czuje się, jakby właśnie skończył ucieczkę po swoje życie i na te myśl, nagle przestaje mu być wygodnie w łóżku. Musi się uspokoić.

Usiłuje sobie przypomnieć, co działo się w śnie, jest pewien, że właśnie miał sen, który coś znaczy, znaczy. Powrót, potrząsa głową.
Był na zboczu góry? Albo na brzegu strumienia... Czy może w jaskini? Niebo, albo sufit płakało na niego setką oczu, albo setką twarzy? Nie pamięta...

Stara się zamknąć za sobą drzwi możliwie cicho, zawias piszczy, ale Mabel nie przestaje chrapać, więc oddycha z ulgą.
Jego powrót – myśli nagle, zupełnie jakby ktoś pomyślał to za niego. Ma deja vu.

Ta strona strychu jest krwawoczerwona nawet w świetle miesiąca, niedługo pełnia, trzeba założyć zabezpieczenia na wilkołaki, przytakuje sobie. Nie patrzy w wizerunek jednookiego trójkąta wprawionego witrażem w okno, który wodzi za nim wzrokiem, gdy schodzi piętro niżej, uważając na stopnie, które trzeszczą. Zapamiętał je, kiedy wczoraj wchodzili na górę – trzeci od góry, dwa o cztery niżej i trzy najniższe. Zeskakuje na podłogę i gruby dywan, podobny do tamtego eklektycznego, tłumi jego lądowanie.
Kieruje się do łazienki, uśmiecha się do siebie, że pamięta rozkład pomieszczeń.

Włącza światełko przy lustrze i bierze jedną z pustych szklanek, która stoi na parapecie. Okno jest pod sufitem, musi stanąć na palcach. Nalewa wody z zimnego kurka i biorąc łyka, patrzy swojemu odbiciu w oczy. Upewnia się, że w ich kolorze nie ma żółtego. Na wszelki wypadek, nie jest pewny, co zrobiłby, gdyby jednak go znalazł.
I zauważa. Na szkle odciśnięty krwawy ślad.

Z rany. Podnosi szklankę do światła i czuje, jak jego serce omija jedno uderzenie. Z dłoni, na którą upadł, na kamień, w jaskini. Jakoś to wychodzi, że znajduję siebie nagle na podłodze, siedząc z dłońmi szarpiącymi za włosy i nogami przyciśniętymi do klatki piersiowej.
Przez chwilę panikuje. Potem podejmuje decyzję. Jeśli tak ma być, to niech on weźmie na siebie ten ciężar, oni na to nie zasługują.

Podejmuje jeszcze jedną decyzję, wyciąga bandaże z szafki w kuchni, nie pamięta dokładnie, żeby do niej poszedł, ale przecież musiało się to stać, zawiązuje je wokół krwawiącej dłoni, najpierw odkażając.
Jeśli spytają, powie, że przewrócił się na schodach w drodze go łazienki. Nie liczy się jako kłamstwo, jeśli nie mówi prawdy, żeby ich chronić. 

Jeszcze Jedno LatoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz