4. Fabryka różdżek

63 2 0
                                    

Obudziłam się w środku nocy zlana potem. Śniło mi się, że nikt nie chciał mnie zatrudnić i przez całe życie byłam bezrobotna. Ariel postanowił mnie adoptować i dawał mi co miesiąc kieszonkowe na drobne wydatki.

Ten sen był tak realistyczny, aż się wystraszyłam. Uwielbiam Ariela, jest najlepszym przyjacielem w całym magicznym świecie. Ale serio? Miałabym z nim mieszkać i mówić do niego "tato"? Na samą myśl przechodzą mnie dreszcze.

Od mojej niedoszłej rozmowy kwalifikacyjnej minął tydzień.

Dziś mam mieć rozmowę w sprawie pracy na stanowisko testera w fabryce różdżek. Niby nic specjalnego, ale chcę spróbować. Tym bardziej, że nie mieli jakichś wygórowanych wymagań.

Na rozmowę postanowiłam założyć ubrania, które ostatnio przerobił mi Ariel. Na stopy wsunęłam moje ulubione czarne buty na słupku. Jasnobrązowe włosy, które zwykle noszę w kitkę, rozpuściłam. Muszę przyznać, że wyglądałam całkiem nieźle. To jednak zasługa, nie mojej powalającej urody, ale talentu Ariela. Chcę zrobić dobre pierwsze wrażenie i pokazać, że zależy mi na tej pracy, mimo że to stanowisko nie jest szczytem moich marzeń.

Fabryka, na moje nieszczęście, znajduje się na drugim końcu miasta. Niestety nie posiadam licencji na teleportację, więc w ten sposób nie wolno mi się przemieszczać. Mogłabym polecieć na własnych skrzydełkach, ale zajęłoby mi to zbyt dużo czasu. My, wróżki, nie rozwijamy zawrotnych prędkości podczas lotu. Zdecydowałam więc, że pojadę publicznym środkiem transportu - czarodziejskim mikrobusem.

Podróż zajęła mi jakieś dwadzieścia minut. Nie najgorzej, pomyślałam i wysiadłam z busa na przystanku znajdującym się najbliżej firmy.

Przystanek od fabryki dzieliło około dwieście metrów. Tę trasę pokonałam już na własnych skrzydełkach.

Po kilku minutach, nieco zestresowana, stanęłam przed bramą. Budynek fabryki był ogromny, ale dość niski. Z samego przodu stał kilkupiętrowy, ładnie wyglądający biurowiec.

Ochroniarz wręczył mi przepustkę, otworzył bramkę i poinformował, gdzie mam się kierować. Rozmowa miała się odbyć w biurowcu, w sali numer jedenaście.

Budynek w środku wyglądał równie ładnie, jak na zewnątrz. Urządzone w nowoczesnym stylu wnętrza robiły wrażenie. Ściany miały ciemnoszary kolor. Meble, wykonane z porządnego materiału, były czarne bądź białe. Gdzieniegdzie stały w donicach zadbane rośliny. Na ścianach wisiały zdjęcia przeróżnych różdżek, zapewne wyprodukowanych w tej firmie. Biurowiec prezentował się tak, jakby wyjęli go z jakiegoś katalogu.

Według planu, na który spojrzałam przy wejściu, sala numer jedenaście znajdowała się na drugim piętrze.

Przed pokojem, w którym miała odbyć się rozmowa, siedziała jedna wróżka. W chwili, gdy dotarłam na miejsce, otworzyły się drzwi i z sali wyszedł jakiś skrzat. Do środka zaproszono następną osobę i zostałam na korytarzu sama. Usiadłam na krześle nerwowo skubiąc rąbek koszuli. Po kilkunastu minutach nadeszła moja kolej.

Odetchnęłam głęboko, poprawiłam koszulę i weszłam do sali.

Gdy zamknęłam za sobą drzwi, zamarłam. Na środku pokoju stało wielkie biurko, przy którym siedziała... rudowłosa nimfa. Gorzej już trafić nie mogłam. Nie przepadam za nimfami, od zawsze. A moja nimfowa antypatia ma solidne uzasadnienie.

W podstawówce uczyła mnie algebry jedna wredna nimfa. Była tak stara, że pewnie nie pamiętała już, jak to jest być dzieckiem. Uważała, że nie ma nic ważniejszego niż algebra, więc każdą wolną chwilę powinniśmy przeznaczyć na naukę. Cała klasa się jej bała. Sama nie potrafiła nic wytłumaczyć i wrzeszczała na wszystkich nieszczęśników pod tablicą, gdy mieli problem z rozwiązaniem zadania. Ciągle powtarzała, że nic w życiu nie osiągniemy i za kilkanaście lat będziemy wspominać jej słowa. Raz wyrzuciła mnie z klasy za to, że zapytałam koleżankę, czy ma pożyczyć temperówkę. Nauczycielka stwierdziła, że nie przygotowałam się do zajęć, przeszkadzam w prowadzeniu lekcji i nie mam dla niej szacunku. A miałam tylko złamany ołówek.

Perypetie bezrobotnej wróżkiWhere stories live. Discover now