Rozdział XXVI I'm not ok

252 26 63
                                    

- To wszystko Ignis Inferni. Hank, oni mają racje... zabiłem Richarda. 

No tak, teraz wszystko zaczyna nabierać sensu. To od początku się za mną wlekło. 

- Hank, zaopiekuj się domem mojego brata. Muszę coś zrobić. 

To nigdy nie dało mi spokoju. 

- C... Connor! Gdzie idziesz?! To niebie... - Android wysunął dłoń, chcąc zatrzymać przyjaciela. W niczym już nie przypominał maszyny sprzed roku. Jego błękitne oczy niemal przelewały się troską o życie bruneta. 

- Nic mi nie będzie. - Przerwał mu spokojnym głosem, posyłając mu swój dziecięcy uśmiech, ten sam jaki posiadał jeszcze na początku ich znajomości. Beztroski, chłopięcy uśmiech, który ukazywał się w najmniej oczekujących sytuacjach. - Mam w końcu sprawę do rozwiązania, nie? 

***

" Śmierć nie jest przeciwieństwem życia a jego częścią. " 

Gdyby życie było szczęśliwe, ludzie nigdy nie zaznali by połowy emocji jakie posiadają. Prawdopodobnie wszyscy skupiliby się na tym aby je wieźć jednak w pewnym momencie, nawet w najszczęśliwszych chwilach zaczęłaby się pojawiać wątpliwość. "Po co to wszystko jest?" "Czemu żyjemy?" "Czy to jakaś różnica?". Z pewnością by ogłupieli. W końcu gatunek ludzki uczył się przez całe życie na błędach. Tak samo jak nie ma idealnie gładkiej powierzchni, tak samo nie ma idealnej rzeczywistości. A już na pewno nie znajdowała się ona w tych cuchnących kanałach.  Connor zaczął wątpić czy po dzisiejszym dniu jego receptory węchu nie obumrą na dobre.  Jego krokom raz na 30 sekund towarzyszył odgłos uderzania kropli o podłogę, powoli tworząc kałużę, przez którą zmuszony był przejść brunet. Cóż, najwyżej również się przeziębi. W tej chwili nawet przemoczone do suchej nitki skarpetki zdawały się być kompletnie nie istotne. Nie, gdy wiedział  co, a raczej kto, czekał na niego na końcu drogi.

Nie zatrzymywał się, mijając drobne śmieci, puszki, paczki po papierosach oraz liczne graffiti na ścianach, powoli zbliżając się do lśniących od światła rzucanego poprzez latarkę, metalowych drzwi, przyozdobionych pękniętym kołem zębatym. Zdecydowanie dawno nie widział tego symbolu. Jedno uszkodzone koło zębate może zniszczyć cały mechanizm, pociągając za sobą kolejne. Z każdym krokiem czuł jak serce zaczyna coraz bardziej dawać o sobie znak, nieznośnie łomotając w piersi. Tylko jedne drzwi dzieliły go od końca tej przeklętej historii. Drzwi za którymi prawdopodobnie spojrzy w oczy samej śmierci. 

Brunet powoli chwycił zimną stal, bez oporu pchając drzwi, które dzieliły go od ostatnich wyjaśnień. Czy śmierć może być mniej bolesna? Nie ważne czy nic nie czujesz, nie ważne czy tego chcesz czy nie, twój ból przejmą inni, najbliżsi ci ludzie. I choć możesz w to wątpić, i choć możesz nie być w stanie uwierzyć iż kogoś masz, że choć jedna osoba by się tym przejęła, ta jedna, jedyna persona zawsze się gdzieś znajdzie. To nie ważne czy pamiętacie swoje twarze, czy waszym jedynym wspólnym językiem były wyzwiska czy też może się mijacie na ulicy, ta osoba zawsze poczuje ten ból dwa razy mocniej i dłużej od ciebie. Bo tym właśnie jesteśmy. Upadając, zawsze ciągniemy za sobą innych i nie ma żadnych wyjątków. 

Stał u progu drzwi, patrząc w oczy śmierci bezwstydnie, bez większych emocji. Grymas na jego bladej twarzy był jedyną odpowiedzią na krzywy uśmiech skierowany w jego stronę jako powitanie. 

- Kazałeś mi naprawdę długo na siebie czekać, Connie. - Oznajmił diabeł spokojnym głosem, nie spuszczając zgniłozielonych oczu znad sylwetki chłopaka. 

Czy pośród otaczającego chłodu, bolesnego kołatania serca, nieustępliwego paraliżu, braku tchu w piersi oraz zbilżającej się śmierci, można powiedzieć nie? Czy wobec tego można zaczerpnąć świeżego powietrza? Czy można śmiało ruszyć na nowo przed siebie bez poczucia spojrzenia na plecach? 

I'm ok || Detroit become human reverse au ||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz