Rozdział 4

224 22 11
                                    

Nie mógł już dłużej - opuchnięte, rozżarzone płuca uciskały jego żebra, rozpychały je, gotowe rozpierdolić każdy jeden najmniejszy pęcherzyk. Każda jebana komórka mnożyła kolejne palące iskry, w ferworze rozdrapując te sąsiednie by dobrać - o ironio - brakującego tlenu. Sforsowane, ciążące mu ciało traciło równowagę. Zachwiał się, podnosząc spojrzenie znad rozmazanego asfaltu. Rudzielec zdawał się coraz bardziej oddalać, wciąż przyspieszając, nadając wręcz nieludzkie tempo. Jakby biegł w pieprzonym maratonie! Dazai jedynie próbował nadganiać, nie potykać się o swoje nogi i w miarę możliwości pozostać w pozycji pionowej. Nie było to jednak łatwym zadaniem - organy płonęły żywym ogniem, dusił się, a drętwiejące kończyny powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zadrżał, niemal zapadając się pod własnym ciężarem. Wciąż parł machinalnie na przód nie mając czasu by zastanowić się nad sensem dalszej, wyczerpującej ucieczki.

Osłabiony z ledwością stawiał kolejne kroki. Opuścił głowę z powrotem w dół, ponownie zwracając spojrzenie ku chwiejnej drodze. Zamrugał kilkukrotnie, próbując ocucić zamglony, wręcz otępiały umysł. Zwolnił. Pulsujące żganie stawało się coraz silniejsze, tym samym trudniejsze do zniesienia.

- Czekaj - wycharczał ignorując suchość i uporczywe tarcie strun głosowych. Miażdżona kilka chwil wcześniej klatka piersiowa zapłonęła żywszym ogniem kiedy z ciężkim, cierpiętniczym świstem nabrał sporą ilość świeżego powietrza.

Drugi mężczyzna nie usłyszał go. Dalej kontynuował szaleńczą, chaotyczną pogoń w tylko sobie znanym - przynajmniej taką brunet miał nadzieję - kierunku. Lawirował między zacienionymi, mrocznymi uliczkami jakby znał je co najmniej na pamięć. Choć możliwe też, że biegł na oślep - na to akurat Osamu nie chciał mieć nadziei. Otaczające ich, zbrukane pleśnią i spękane ściany niskich kamienic wyglądały niemalże identycznie, niekiedy zastawione równie sponiewieranymi kawałkami blachy, tektury czy innymi, niezidentyfikowanymi materiałami. Wszędzie unosił się ten sam zapach tego samego gówna, bruk zbyt często niknął we własnych podwalinach. Teren tak różny od jego zwyczajowej trasy, a jednak nie tak obcy jak sam chciałby uważać.

Lewe kolano w końcu ugięło się, a on poleciał bezwładnie w bok ku najbliższej mu podborze. Wbił rozdygotane przedramiona w stabilną, ceglaną konstrukcję. Wciąż trzymając jakimś niezwykłym cudem pion nabrał swoją pierwszą, olbrzymią porcję powietrza. Pęcherze zaczęły eksplodować, a ostry popiół zbłąkał się pod suchym językiem. Zacisnął powieki. Ból zmalał. Wziął kolejny głębszy, desperacki oddech. Znowu poczuł skrzące się palenisko tuż nad swoim mostkiem, mimo to wciąż nabierał łapczywie coraz to większe dawki, wypełniając zbolałe narządy świeżym, życiodajnym gazem.

Przodujący, dużo niższy mężczyzna odwrócił się na dźwięk upadającego mięsa i towarzyszącego mu, zbolałego jęku. Stanął w miejscu obserwując jak ofiara niedawnego napadu siada niezdarnie na spękanej nawierzchni i zarzuca lekko bezwładną głowę na ścianę za swoimi plecami. Sam odetchnął głęboko powoli regulując pracę serca. Ruszył żwawo w kierunku bruneta.

- Żyjesz - nie uzyskał odpowiedzi. Choćby krztyny uwagi ze strony "rozmówcy". Wziął kolejny, głębszy oddech. Nie zacznie krzyczeć. - Hej, ty. Żyjesz?

- Niestety tak.

- Niestety?

- Tak. Niestety tak - dostatecznie lakonicznie by się odpierdolił? Cóż, nie był do końca pewny, pościg z bronią w ręku nie bywa zbyt dobrym kompanem w racjonalnym myśleniu, to jasne.

Opuścił głowę z powrotem w dół pozwalając by maleńkie kropelki potu spłynęły z czoła i okolic nosa na podbródek, a stamtąd popędziły prosto na wyświechtaną powierzchnię koszuli. Tani materiał wchłonął je doszczętnie, pozostawiając jedynie niewielki, zacieniony dowód ich spotkania. Trzeźwiał. Powoli, jednak zauważalnie.

I guess I'm a dick [PL] [soukoku]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz