Pocałunek Śmierci.

59 11 7
                                    

Tekst jest dużo krótszy niż poprzednie i wstawiony poza ustaloną kolejnością za co przepraszam...

Są jednak w życiu takie chwile, które pozostają z nami na zawsze... Z czasem ból staje się mniejszy, lecz nie zawsze znika do końca...

"Pocałunek Śmierci"

Dźwięk telefonu wytrącił mnie z transu pracy. Spojrzałam poirytowana na świecący wyświetlacz, na którym widniało jedno słowo: "Mama".

- Noż cholera jasna! - krzyknęłam sama do siebie - To już drugi raz dzisiaj. Czego ona znowu chce?!

Sygnał ciągnął się w nieskończoność, denerwując mnie z każdą sekundą bardziej. Miałam jednak w tym momencie coś ważniejszego do zrobienia, niż urządzanie sobie kolejnych ploteczek, które poprzednim razem zakończyły się kłótnią.

Minęło niecałe dziesięć minut, kiedy nieznośny sygnał znów przerwał moje zajęcie. Fala frustracji zalewała mnie od zewnątrz, wydobywając z moich ust kolejną salwę soczystych przekleństw. Chwyciłam aparat w dłoń wbijając zdenerwowane spojrzenie w ekran, na którym znów pojawił się ten sam, niechciany numer mojej rodzicielki.

- Co znowu?! - krzyknęłam do słuchawki - Przecież już ci prędzej powiedziałam, że...

- Magda... - przerwała mi łamiącym się głosem - dziadek...

Zamilkłam i słuchałam... Świat zaczął osuwać się spod moich stóp powodując niekontrolowanie drżenie rąk. Moja maska zaczęła pękać, przez szczeliny wydobywając na zewnątrz moje uczucia. Oczy zaczęły płonąc roniąc kolejne łzy. Nie odpowiadałam na pytania stawiane z drugiej strony słuchawki. Nie potrafiłam. Moje gardło ścisnęła jakaś niewidzialna siła, zaznaczając głęboki odcisk swoich bezcielistych dłoni. Kolana miękły z każdą sekundą bardziej, nie mogąc utrzymać mnie w pionie. Rozłączyłam połączenie, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Osunęłam się po ścianie, która stałą się moim wsparciem i oporą. Zimna posadzka przywitała moje ciało. Usiadłam, przyciągając do siebie drżące kolana, oplatając je ramionami. Słone krople otulały moje zaczerwienione policzki, nie dając się poskromić. Szloch wyrwał się z piersi rozrywając moje serce. To była jedyna reakcja, na którą było mnie w tym momencie stać. Ból egzystencji odznaczył swoje piętno, niczym niechcianą ranę, która nigdy się w pełni nie zabliźniła.

Nienawidziłam szpitali. Nie mogłam znieść widoku bólu, który wręcz wylewał się z każdej mijanej sali. Nie okazywałam swoich uczuć przed nikim. Chowałam je za swoją maską, której nigdy nie ściągałam. Obawiałam się tego. Bałam się ludzi, którzy jak pijawki, potrafili wyssać ze mnie ostatnie pokłady mojej osobowości. Odkładałam tą "wizytę" ile tylko mogłam. Nie potrafiłam, ale musiałam.

Weszłam do pokoju pozbawionego nadziei. Twarz trupio-blada bezwładnie leżała na sztywnej poduszce. Nie była już jego. Widziałam przed sobą zupełnie innego mężczyznę, niż dotychczas. Rurki wypełniające sine jak stal usta, rozrywały cienkie kąciki ust. Dreny i elektrody z kanałami szpeciły każdy kawałek jego ciała. Czaszka nadal roniła krwawe łzy, których nie powstrzymał żaden opatrunek. Stałam i patrzyłam. Na nic więcej nie było mnie stać. Serce rozdzierało się na pół, kiedy nie dostrzegałam już w nim człowieka. Został pustym naczyniem, przez którego cienkie pęknięcie z każdą minutą ulatywał kawałek duszy. Czysty duch dotychczasowej egzystencji kłębił się nad pomarszczonym ciałem. Podeszłam bliżej, chwytając jego bezwładną, okaleczoną dłoń. Była przerażająco zimna, jakby szkarłatną ciecz w żyłach zastąpił lity lód. W oczach pojawiły się łzy, kiedy zrozumiałam co się działo. Wtedy go dostrzegłam. Po drugiej stronie łóżka stał On. Pan Śmierci ukazał swoje posępne oblicze. Nieobecny wzrok przeszywał moją duszą, raniąc każdy jej zakamarek cierniem rozpaczy. Jego cichy szept, niczym potężny huk wypełnił moją głowę, rozrywając skronie. Nie umiałam już powstrzymać łez. W jednej sekundzie twarda maska silnego oblicza obnażyła to, co ukryte było latami. Stałam niczym dziecko, otulone kocem wrażliwości, szukające po omacku swojego kamuflażu. Ścisnęłam skostniałą dłoń jeszcze mocniej, kierując zamglony wzrok w stronę szkaradnego oblicza.

- Nie zabieraj mi go - wyszeptałam ledwo słyszalnie.

Po policzkach spływały kolejne, słone krople. Nie potrafiłam ich powstrzymać. Deszcz mojej duszy zamienił się w ulewę, zasłaniający obraz rzeczywistości.

- Błagam... - jęknęłam cichutko, wręcz żebrając o Jego litość.

Czarny Pan stał niewzruszony. Miał swój plan, którego nie zamierzał zmienić dla nikogo. Zrozumiałam to, gdy tylko jego wzrok, jak różany cierń przeszył moje serce. Wiedziałam, że to była jedynie kwestia czasu. Ostatnia cząstka duszy opuściła naczynie, które usilnie próbowałam zatrzymać na tym świecie. Śmierć wyciągnęła kościstą dłoń, łącząc wszystkie elementy w niestabilną całość. Z nieskrywanym uśmieszkiem triumfu ruszyła w moją stronę. Zawahałam się. Stałam obnażona z mojej powłoki obojętności i siły. Niczym dziecko we mgle szukające schronienia, którego nie było. Byłam słaba, odziana jedynie w cienką nić wrażliwości. Stanął tuż przede mną i zajrzał w każdy zakamarek mojej przerażonej duszy. Przymknęłam powieki pewna, że lada chwila pozostanę jedynie niechcianym wspomnieniem. Poczułam chłód rozchodzący się od środka czoła po same czubki palców u stóp. Jego arktyczny oddech zmierzwił moje włosy i twarz. Byłam jak zaczarowana, pod władaniem jakiegoś zaklęcia. Wszystko trwało zaledwie sekundy, które dla mnie ciągnęły się w nieskończoność. Otworzyłam niespiesznie oczy, bojąc się tego, co mogłam zastać. Czarny Pan zniknął. Rozpłynął się w swoim niebycie, a do moich uszu doszedł piszczący dźwięk szpitalnej aparatury. Pozostawił na mnie jednak swój niechciany znak. Zostałam naznaczona pocałunkiem Śmierci...

Sekret moich palców - zbiór one shotówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz