Harry przyzwyczaił się do samotności i przez lata zupełnie nie przeszkadzało mu, że w domu czekały na niego co najwyżej dwa sukulenty, które przetrwały nawet kilkumiesięczny brak podlewania. Zip i Zap byli świadkiem niemalże wszystkiego, a co najważniejsze – nigdy nie miały pretensji o nic i cierpliwie wysłuchiwały nieraz kilkunastominutowych tyrad na temat wykładowcy ekonomii, który za punkt honoru obrał sobie oblanie Stylesa co najmniej dwa razy w roku.
Choć dla jego znajomych z roku wydawało się to naprawdę dziwne, nigdy nawet nie pomyślał o adopcji jakiegoś zwierzątka. Towarzystwo dwóch roślinek, które potrzebowały naprawdę niewiele uwagi zupełnie mu wystarczało. Dlatego niczym zaskakującym nie było to, że Zip i Zap przybyli do Londynu w jego bagażu podręcznym, bezpiecznie zapakowani w folię bąbelkową i zajęli honorowe miejsce w lofcie, który kupił tuż przed powrotem do rodzinnego miasta. Przez moment przez myśl przeszło mu zatrzymanie się w rodzinnym domu, ale wiedział, że byłby to zły pomysł.
Był tam już raz, tuż po przylocie ze Stanów i dom, w którym się wychował przypominał bardziej muzeum lub izbę pamięci poświęconą jego matce. Był świadom tego, że w taki sposób jego ojciec starał pogodzić się z odejściem żony i nie miał mu tego za złe, gdy ze wszystkich stron otaczały go zdjęcia matki. Jedynym pomieszczeniem, w którego wystrój Desmond Styles nie ingerował, była sypialnia syna. Harry obawiał się, że zastanie w niej pajęczyny i półmetrowe warstwy kurzu na półkach, ale na szczęście ojciec regularnie prosił służbę o sprzątanie nieużywanego pokoju. Ze ścian znów spoglądali jego nastoletni idole, członkowie jego ulubionych zespołów, których muzyki nie słyszał od wieków.
Teraz stał na jego progu po raz drugi, czując nieprzyjemne mrowienie w okolicach karku. Nie zamierzał długo zostawać w tym pokoju, więc szybko podszedł do łóżka i uklęknął po jego prawej stronie. Wyciągnął rękę i sięgnął pod ramę w nadziei, że stara pokojówka nigdy nie natrafiła na starą szkatułkę, którą tam zostawił. Na szczęście, wystarczyła tylko chwila i drewniane pudełko było już w dłoniach alfy. Zdmuchnął grubą warstwę kurzu z jego wieka i sięgnął do kłódki, do której klucz leżał gdzieś na dnie Tamizy. Zamek nie wyglądał na trudny do odblokowania, ale nie zamierzał robić tego w swoim starym pokoju. Nie chciał tracić ani chwili dłużej, więc postanowił pożegnać się z ojcem i pojechać do siebie. Widział, że starszy alfa był niepocieszony tym, że jego jedyna pociecha jednak nie zje z nim późnego obiadu, więc Harry obiecał wpaść następnego dnia. Desmond uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową, przyciągając syna do mocnego uścisku, życząc udanego wieczoru.
Czterdzieści minut później siedział już na własnej kanapie i wpatrywał się w stare, niewielkie pudełko. Nie pamiętał dokładnie, co się znajdowało w środku, ale wiedział, że było dla niego niemal bezcenne. Obecny Harry nie miał już nic wspólnego z dzieciakiem sprzed dziesięciu lat, ale wiedział, że takie wspomnienia poruszyłyby nawet człowieka z kamieniem zamiast serca. Był dumny z tego, że przez te lata udało mu się tak zapanować nad własnymi emocjami, że czasem miał wrażenie, że stał się żyjącą skorupą bez uczuć. Choć nie był tego już taki pewny, gdy sięgnął w końcu do kłódki i pozbył się jej zupełnie bez wysiłku.
- Nie patrzcie się tak na mnie, to strasznie mnie wnerwia! – rzucił mimochodem w stronę Zipa i Zapa, jednocześnie podnosząc wieko do góry. Wydawało się, że powietrze naelektryzowała dziwna energia, gdy uderzyły w niego wspomnienia. Sięgnął dłonią do zdjęcia, które znajdowało się na samym szczycie. Pasek z czterema kliszami z budki fotograficznej, znajdującej się w holu jego starej podstawówki. Odwrócił wydruk na drugą stronę, a jego oczom ukazało się kilka nabazgranych słów.
Na zawsze razem, Lou i Haz 😊
*
Louis miał ochotę zdzielić się po głowie, gdy zaspał do pracy następnego dnia. Do późna rozpakowywał swoje rzeczy, a z samego rana czekało na niego zebranie, które zostało przeniesione specjalnie na jego prośbę. Wyleciał z łóżka jak z procy i dziękował wszystkim siłom, że przygotował sobie ubranie poprzedniego wieczora i musiał martwić się tylko śniadaniem i korkiem, przez który najpewniej spóźni się dobre piętnaście minut. Miał nadzieję, że prezes Styles nie będzie miał mu tego za złe i machnie ręką na jego lekkie spóźnienie. W każdym razie, modlił się do Losu i Księżyca, aby byli mu tego dnia przyjaźni, choć z tyłu głowy coś mu mówiło, że ten dzień skończy się co najmniej źle.
CZYTASZ
I wanna love you (but I'm on the go) ~ [larry short story]
FanficBycie porzuconym nie jest szczególnie dobrym powodem do radości. Ale zostać porzuconym tuż przed połączeniem? To już zdecydowanie za dużo! Louis udaje, że wszystko jest w porządku, choć wcale tak nie jest. Przestaje wierzyć w to, że los i Księżyc m...