10

64 5 8
                                    

To były jego osiemnaste urodziny.

Siedział na brudnej i mokrej od deszczu posadzce balkonu. Z dachu starej kamienicy, w której mieszkał, spływał wodospad wody. Zebrała ona ze sobą cały piach i muł zalegający na górze, by teraz uraczyć nimi przechodniów. A raczej bezdomnych, bo przechodnie pochowali się już po swoich domach, odstraszeni nieprzyjemną atmosferą.

Trzymał w lewej dłoni odpalonego papierosa i wpatrywał się w jego rozżarzoną końcówkę, jak gdyby był zafascynowany tym widokiem.

A może znużony. Tak. Niewątpliwie znużony, bo fascynacja już dawno przeminęła. 

W mieszkaniu był sam, jego brat wyszedł jakąś godzinę temu – bez celu i powodu, bo chciał wyjść, nie dlatego że musiał. Bo był wolny.

Royce też był wolny. Stronił jednak od takiej pogody – wolał oglądać deszcz niż napawać się jego zimnem i przenikliwością.

Zgasił papierosa o obdrapaną ścianę i wyrzucił przez barierki, nie dbając o to, czy zaśmieca tę planetę. Była już i tak zaśmiecona. Ludzie chcieli ją ratować, a zapominali, że to oni byli przeżartymi do cna śmieciami, walającymi się po ziemi.

Royce nie pamiętał, skąd wziął się ten nałóg, nie pamiętał, a może nie chciał pamiętać. Była taka moda albo też jego brat go tego nauczył, bo przykład szedł z góry i zostawał przyjęty z otwartymi ramionami. Nie wiedział.

Nienawidził czasami swojego brata. Nienawidził go za to, że wychodził tak często, że wracał tak rzadko i mówił tak mało. Nienawidził go tak bardzo, że chciało mu się płakać, choć płacz uważał za oznakę słabości.

Wstał z zimnej posadzki, zadrżał i wszedł do środka. A wtedy zadzwonił telefon.

Był pewien, że to Evander, jego brat. I istotnie na wyświetlaczu pojawiło się jego imię. Ale to nie on dzwonił. Royce odebrał.

— Halo? — rzucił zachrypniętym głosem i odchrząknął. Oparł się o parapet i przymknął oczy.

Nienawidził Evandera, tak bardzo go nienawidził. Nienawidził go szczególnie w momencie, gdy usłyszał płaczliwy głos jakiejś dziewczyny.

— Royce? — wydusiła łamliwym tonem i zaszlochała głośno, pociągając nosem. — Tu Claire, dzwonię, bo... bo...

Wtem coś ciężkiego osiadło na jego piersi, zakaszlał, nie mogąc złapać oddechu.

— Co się stało? — wycharczał, opadając na starą, dotkniętą zębem czasu sofę.

— On... on... — wydusiła, nie mogąc pohamować płaczu. — Evander...

Połączenie zostało urwane. I choć próbował oddzwonić, nikt nie odebrał.

~*~

Nie pamiętał ostatnich dwóch dni. Tak jakby ktoś wymazał je z jego życia. Czuł się jak wrak człowieka. Szedł z przygarbionymi ramionami. Pustym wzrokiem ogarniał ten smutny pejzaż rozciągający się na ogromnej powierzchni. Tak dawno nie wychodził z domu, że czuł się dziwnie pośród tych wszystkich ludzi.

Padał deszcz. Znowu. Być może świat opłakiwał go, bo tylko to światu pozostało. Miał ochotę położyć się na tej mokrej ziemi i już z niej nie wstawać.

(Chciał to zrobić. Był przecież wolny.)

Uniósł głowę. Zobaczył przed sobą blondynkę z czerwonymi policzkami i łzami płynącymi z niebieskich jak ocean oczu. Claire.

Już słyszał te słowa wypływające z jej ust. Każdy to mówił, mimo że on widział ich po raz pierwszy w życiu.

Najszczersze kondolencje, Royce.

Zaskoczyła go jednak, bo zamiast cokolwiek mówić, podeszła bliżej, zbyt blisko można by rzec. Wyciągnęła w jego kierunku chude ręce i przytuliła go, płacząc mu w ramię. Zachwiał się z wrażenia.

Była szczupła i drobna, i tak lekka – lekka jak piórko. Zamknął ją w szczelnym uścisku i ułożył podbródek na czubku jej głowy.

Claire znał bardzo słabo. Nie wiedział czy była dziewczyną Evandera, czy tylko jego przyjaciółką. W każdym razie była kimś ważnym dla jego brata, bo mimo że Royce stronił od ludzi, słyszał o niej i widział ją dwukrotnie w swoim życiu. A to było już niemałe osiągnięcie.

Miał ochotę zaśmiać się w duchu, kiedy widział jak ludzie, który wcześniej byli dla siebie obcy, teraz łączą się we wspólnym bólu. Nawet ich nie znał. Co oni tam o bólu wiedzieli?

Nie zaśmiał się. Nie był w stanie. Zamiast tego niekontrolowanie zaszlochał.

Claire ścisnęła go mocniej, co w jakiś sposób mu pomogło. Miała dużą siłę. A może to on czuł się słaby.

Nie chcieli mu powiedzieć, jak zginął Evander. Przyjąłby wszystko. Przecież nie mógłby cofnąć czasu.

Lecz mógłby odpłacić się temu, kto zawinił, rzecz jasna.

Prawda leżała jednak daleko od jego domysłów, bo niedługo potem podsłuchał rozmowę dwóch mężczyzn. Znajomi jego brata. Nie znał ich, ale z tego, co mówili wywnioskował, że byli kiedyś w jednej klasie.

— Od początku wiedziałem, że koleś ma niepokolei w głowie — mówił jeden przyciszonym głosem. — Zawsze był jakiś odizolowany od reszty.

Drugi pokiwał głową i wsunął dłonie do kieszeni. Skrzywił się, jakby zupełnie nie chciał być w tym miejscu.

— Spodziewałem się, że to się tak skończy — odparł, wpatrując się w szare niebo. — W ostatniej klasie próbował odebrać sobie życie, ale go odratowali. Sprawa ucichła, a patrz jak to się skończyło. W końcu mu się udało.

Royce zatrząsł się, czując jak jego postać maleje. Zapadł się sobie, trwał w bezdechu i patrzył się na żałobników, którzy żałowali straty, jego straty, i już wiedział. Wiedział, dlaczego nie chcieli mu powiedzieć, jak zginął. Nie obawiali się jego zemsty.

Bali się, czy Royce poradzi sobie z brzmieniem prawdy, jakie osiadło teraz na jego ramionach.

Czuł się jakby był niewidzialny, kiedy opuszczał teren cmentarza. Wyszedł jeszcze w trakcie ceremonii i nawet nie obejrzał się w stronę trumny, spuszczanej wówczas w wykopany dół. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, zupełnie jakby był zbędnym uczestnikiem pogrzebu.

Nie wiedział, dokąd szedł. Nogi same prowadziły go wzdłuż szosy, którą rzadko kiedy jeździły samochody. Wokół były lasy, mnóstwo lasów, ciemne drzewa, przerażające i podnoszące na duchu zrozpaczonego Royce'a.

Później nie czuł już nic. Nie czuł rąk ani nóg, nie czuł serca. Nie myślał, nie płakał, milczał. Była tylko ta pustka. Pustka i nic więcej. Przeklęta pustka.

Skończył się las, w oddali widać było nieliczne domy. Niebo wciąż ciemniało, deszcz ustał, lecz słońce nie wyszło. Nie odważyło wychylić się zza chmur. Nie uraczyło miasteczka swoimi promieniami. I Royce byłby temu wdzięczny, gdyby nie fakt, że było mu już wszystko jedno.

Stanął przy krawędzi jezdni. Wyglądał przy tym jak posąg. Zatrzymało się jego serce i zatrzymał się czas. Usłyszał dźwięk silnika i zobaczył ciężarówkę wyjeżdżającą zza zakrętu.

Patrzył prosto w oślepiające światła pojazdu.

Royce nienawidził swojego brata. Nienawidził go za to, że nie potrafił z nim rozmawiać i że zawsze go unikał. Nienawidził go za to, że urodził się jako pierwszy. Że poznał ich matkę. Że uśmiechał się zewnętrznie, choć w środku płakał.

Nienawidził Evandera za to, że umarł w dniu swoich urodzin.

I w końcu nienawidził go za to, że zawsze był dla niego wzorem do naśladowania.

~*~

To najdłuższy z one-shotów. I chyba jeden z moich ulubionych.

egoiści ~ one shots ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz