~ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY~

233 25 8
                                    

Nim się obejrzałem nadszedł czerwiec, a wraz z nim koniec semestru. Zawsze te ostatnie dni szkoły traktowałem ulgowo (czyli czasami nie przychodziłem na zajęcia), jednak w tym roku pojawiłem się na każdej wymuszonej lekcji. Robiłem to głównie ze względu na Evana, który za moje dobre sprawowanie zabierał mnie po szkole do różnych miejsc (aż cud, że rodzice mi na to pozwalali). Robił tak, ponieważ odrabiał dla nas stracony prawie miesiąc bez widzenia się. Odpowiadało mi to, gdyż niekiedy korzystaliśmy z okazji kiedy ojca szatyna nie było w domu i... tego akurat można się domyślić. Zachowywaliśmy się jak typowi nastolatkowie.

Czekając na ten ostatni dzwonek siedziałem w swojej ławce jak na szpilkach. Peter od ponad trzydziestu minut spał, więc nie chciałem go budzić (on zazwyczaj ma dziwaczne sny i zawsze się z nich śmiejemy po jego pobudce). Reszta obecnej klasy siedziała na telefonach, a pilnująca nas nauczycielka czytała jakąś książkę. Jedynie ja nie mając od czasu pobicia się z Tobiasem telefonu nudziłem się i przez te kilka godzin patrzyłem bezczynnie na zegar, odliczając minuty do następnej przerwy. Ta, która miała zaraz nadejść oznaczała wakacje. Już wczoraj umówiłem się, że pójdę z Evanem do pobliskiej kawiarni i tam uczcimy to przepiękne zakończenie roku. Nie był on może dobry, ale w kolejnym postaram się wpadać w mniej kłopotów. Miałem ich już po dziurki w nosie.

Gdy w końcu na korytarzu rozbrzmiał wyczekiwany przez wszystkich dzwonek od razu poderwałem się z miejsca, szybkim chodem kierując się do wyjścia z klasy. W połowie drogi korytarzem przypomniałem sobie, że muszę z szafki wyjąć swoje rzeczy (podobno co roku dla uczniów układ przydzielania się zmienia). Wróciłem więc tam, gdzie znajdowała się moja szafka i wszystko, co w niej było do plecaka. Po tym na nowo skierowałem się do głównego wyjścia, pod którym zobaczyłem czekającego na mnie Evana. Bardzo się z tego powodu ucieszyłem i pod koniec drogi do niego podbiegłem (wcale się nie męcząc).

– Nie czekałeś długo? – zapytałem, a szatyn z uśmiechem pokręcił głową. Trzymał w rękach pawia zrobionego z papieru i to on mnie najbardziej zaciekawił. Evan zauważył to i podarował mi go, zaczynając migać.

"Jest ładny, prawda?"

– Tak. Nie wiedziałem, że umiesz robić takie rzeczy. Nauczysz mnie kiedyś?

"Jeśli będzie okazja. Przepraszam za to, ale może zamiast do kawiarni pojedziemy gdzieś indziej?"

– Gdzie konkretnie?

"Do mojej mamy."

Po zobaczeniu tych słów odrobinę się zdziwiłem. Nie spodziewałem się, że Evan zaproponuje coś takiego tak szybko (ten moment musiał kiedyś nastąpić, a ja po prostu nie jestem teraz na to przygotowany). Mimo to moim zdaniem nie powinienem niczego odwlekać i zwyczajnie zgodzić się na tą podróż (gdziekolwiek mieliśmy jechać). Poznanie swoich rodziców było już jednym z wyższych etapu w związku, koniecznie musieliśmy go do końca wypełnić.

Po zgodzeniu się na propozycję Evana czekaliśmy pod szkołą na przyjazd jego ojca. Jazda samochodem z tym mężczyzną wydawała mi się niemożliwa, ponieważ atmosfera przez całą drogę byłaby bardzo gęsta od niezręczności. Co prawda nie jest tak źle, jak było jeszcze przed urodzinami Evana, ale nasze stosunki nadal nie należały do najprostszych (pan Kosnacki chyba dalej miał mi za złe, że umawiam się z jego synem). Gdy przed nami pojawiła się biała toyota wsiadłem do niej bez większych przeszkód, ignorując na tylnych siedzeniach świdrujący wzrok kierowcy, który był w lusterku. Nie chciałem mówić nic niepotrzebnego, dlatego powiedziałem jedynie ciche "dzień dobry" i kilka sekund później ruszyliśmy z miejsca.

***

Nasza podróż trwała mniej więcej godzinę (przysięgam, była to chyba najdłuższa i najbardziej niezręczna godzina w całym moim życiu). Szpital, w którym znajdowała się mama Evana był daleko poza miastem i można się było do niego dostać tylko samochodem (Evan jeszcze nie miał prawa jazdy, więc podwoził nas jego ojciec). Po wyjściu z pojazdu Evan zaczął prowadzić mnie do oszklonego wejścia. Jego ojciec natomiast został w samochodzie. Domyśliłem się, że najpewniej miał wiele uczuć, co do widzenia się z chorą żoną i musiał sobie kilka spraw przemyśleć. Mężczyzna cały czas na nas patrzył, więc zaraz przed wejściem do wielkiego budynku pokazałem mu kciuk w górę, żeby wiedział, że wszystko jest i będzie okej. Nie jestem pewny, czy zrozumiał, ale warto było w to wierzyć.

Spodziewałem się, że psychiatryk jest miejscem ściśle zamkniętym, a tutaj wielu ludzi chodziło sobie spokojnie korytarzem (czasami mówiąc coś do nieożywionych rzeczy, ale to akurat znaczenia nie miało). Niektóre z pielęgniarek dziwnie patrzyły na idącego Evana ze mną za rękę, jednak wtedy się z nimi witałem, a one odpowiadały tym samym (musiały się nieźle zdziwić, kiedy postanowiłem to robić). Evan wcześniej zatrzymał nas przy recepcji i zamigał coś do dyżurującej tam pielęgniarki. Skoro to robił, musiała znać migowy. Do odpowiedniej sali szliśmy przez cały korytarz. Miała ona numer trzydzieści jeden. Chłopak przed otworzeniem jej drzwi mocniej chwycił mnie za rękę, a ja zrozumiałem, że musiał się odrobinę denerwować. Rozumiałem to i dałem mu przeczucie, że wcale nie jest w tym sam.

Pokój po wejściu okazał się mały. Było tam jednosobowe łóżko, toaletka, okno z widokiem na wielkie patio oraz kolejne drzwi (prawdopodobnie do łazienki). Przy oknie na stołku siedziała prześliczna kobieta z brązowymi włosami do ramion. Jej oczy, usta, ogólnie cała twarz była niemal taka sama jak Evana (pewnie dlatego pomyślałem, że była ładna). Z daleka jej wzrok wyglądał na niepewny, być może ona też denerwowała się naszym przyjściem tutaj. Obaj powoli do niej podeszliśmy i wtedy Evan podarował jej zrobionego jeszcze w szkole pawia z papieru, wyjmując jednocześnie z kieszeni swoich spodni plik pogiętych kartek (miał chyba zamiar zmieniać je, pokazując po kolei ich zawartość). Stanąłem kilka kroków obok niego, żeby widzieć to, co jest napisane na wszystkich kartkach.

"Cieszę się, że mogliśmy cię dziś odwiedzić."

"Ostatnio napisałem ci w liście, że znalazłem osobę, którą bardzo kocham i chciałem was ze sobą poznać."

"To jest Victor. Traktuje mnie dobrze, lubi moje towarzystwo i jesteśmy ze sobą szczęśliwi."

"Tak jak ty jest Apostołem i w ogóle nie przeszkadza mu, że jestem Rybą."

"Tata nie do końca jeszcze go zaakceptował, ale z każdym dniem dzielące ich różnice zdań znikają."

"Chciałabyś z nim trochę porozmawiać?"

Poczułem przyjemne ciepło przy sercu, czytając te wszystkie zdania. Stanąłem teraz koło Evana, zastanawiając się, czy powinienem się odezwać. Jak na razie nie dostałem żadnego znaku, że mam to zrobić, dlatego po prostu stałem. Mama szatyna patrzyła na nas, robiąc dziwne rzeczy z palcami (wyglądała jakby robiła jakieś pieczęcie rękami, ale zapewne tylko się nimi bawiła). Po chwili niepewnie skinęła do nas głową, pokazując na okno. Najwyraźniej chciała wyjść. Evan się na to uśmiechnął i odwrócił się w moją stronę.

"Pójdę po wózek i zaraz wrócę. Musimy poinformować personel, że wychodzimy na zewnątrz."

– W porządku. Poczekamy.

Evan spojrzał na swoją mamę i pokazał na drzwi oraz zegar. Ta ponownie skinęła głową (wydawało się, że kobieta zrozumiała przekaz syna). Chłopak znów zwrócił wzrok na mnie, głaszcząc mnie po włosach. Dzięki jego uśmiechowi zrozumiałem, że wszystko będzie dobrze. Bo czemu miałoby nie być? Jego mama wydaje się mniej straszna od ojca, więc zostanie z nią sam na sam nie będzie tak niezręczne. Chyba...

Dwa słowa || yaoiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz