//Nie przepraszam za brak rozdziałów. Nie zamierzam się tłumaczyć. Nie było weny i tyle.
Jestem sam. Zupełnie, jak na początku, ale nie czuję się, jakby nic się nie zmieniło. Moje kamienne dotąd serce rozrywa tęsknota, której uczucie do tej pory było mi niemal zupełnie obce. Pustułka leży, jak zabita, jej cera z dnia na dzień staje się coraz bardziej blada, policzki zapadnięte. Dbam o nią o tyle, o ile mogę, ale coraz trudniej jest mi na nią patrzeć, jak na coś zawstydzającego, jak na niepełnosprawne dziecko, bawiące się samo na placu zabaw. Mówię do niej, siadam przy niej. Nie ćwiczę, nie jem, nie poluję. Włóczę się tylko po muzeum i oglądam jego szczegóły. Oglądam po raz tysięczny tę samą wystawę. Jestem jak we śnie, obserwuję jakiegoś chłopaka, który stara się funkcjonować. Młodzik sprząta, odwiedza kogoś na wieży zegarowej, wchodzi po kilkanaście razy dziennie po tych samych stromych schodach. Oczy ma puste, tak jak ręce, w których nic nie wnosi na szczyt. Tylko drzwi od wieży zamyka bardzo szczelnie, jakby chował tam coś bardzo cennego. Raz na każde dwa dni nakręca też stary zegar, który pomaga mu widzieć, jak czas ucieka mu przez palce.
Wystawa to mieszanka kości mamutów, projektów witraży Józefa Mehoffera, (których oryginały można oglądać w kościele, umieszczonym na drugim końcu placu Wojska Polskiego, na którym stoi też mój ratusz) i przedmiotów związanych z tkactwem. Jest dziwaczna, zakurzona, ale ją lubię. Przypomina czasy, kiedy przychodziło się tu z rodzicami lub z klasą, bo wstęp zawsze był darmowy.
Lubię też siadać w miejscu, gdzie podłoga jest szklana i mam doskonały widok na piętro niżej i plac wewnętrzny muzeum, którego budynek układa się na kształt litery "U", gdzie wędrują dorośli w swoim nudnym, monotonnym tańcu, nie mogąc dostać się do środka. Są też miejsca, w których bywam dużo częściej, niż w innych, a winę za to zrzucam na piękne, stare meble. W przejściu pomiędzy dwoma salami stoi kredens z jakiegoś ciemnego, pachnącego dziadkami drewna. Uwielbiam go. Często kładę na nim rękę i po prostu stoję blisko, wdychając woń starości, ciepła i spokoju. Kredens pamięta czasy przed wojną, może nawet pierwszą światową. Ma lustro, gdzie za grubą warstwą wspomnień widzę swoją chudą, zapadłą, zeszpeconą bliznami twarz. Duża ilość szuflad, szafek i skrytek sugeruje, że mebel musiał być kiedyś jednym z ważniejszych w domu. Wysłużone zawiasy i szyny protestują, kiedy otwieram je pięćsetny raz, w poszukiwaniu skarbów. Mimo, że kredens dawno przestał skrywać przede mną jakiekolwiek tajemnice, ja odwiedzam go, jak starego przyjaciela. Milczymy kilka minut, pijemy nieistniejącą herbatę, wspominamy przeszłość, której i tak nie dzielimy, po czym ja odchodzę, żeby znów wspiąć się na wieżę, znów owładnięty nadzieją na powrót do normalności. I tak mija mi tydzień. Siedem dni pojenia Pustułki i podawania jej leków, które uznałem, że jej nie zabiją. Cóż sprawiło, że złamałem tę monotonię i coś się zmieniło? Dlaczego zegar letargu zatrzymał się na siedmiu dniach? Widok, którego nigdy nie zapomnę i chyba nigdy nie przestanie śnić mi się razem z innymi koszmarami.
Był wczesny ranek, słońce ledwo wychynęło ponad smutne budynki miasta. Goniony czymś tak lapidarnym, jak potrzeba fizjologiczna, udałem się do łazienki. Drzwi do najbliższej toalety znajdują się na korytarzu ze szkła. Podłoga, sufit i lewa ściana są zupełnie przezroczyste, za to ta, na której znajdują się drzwi do ubikacji, wygląda, jak typowa ściana w typowym muzeum. Więc plac widzę, jak na dłoni, a że wzrok mam całkiem dobry, nie umyka mi nawet to, co dzieje się w najdalszym jego skraju. Nigdy jeszcze nie widziałem tak dramatycznej, bohaterskiej i jednocześnie beznadziejnej walki. Chłopiec nie mógł mieć więcej, niż... jedenaście lat, bo twarz miał drobną a ramiona chude, był niski i walczył doprawdy, źle. Chociaż i tak dobrze, jak na jedenastolatka. Nie umiałem ocenić wieku dziewczynki. Chyba nikt by nie potrafił. Twarzyczka zniknęła w potoku łez, brudu i krwi. Była zastygła, pozbawiona już wyrazu udręki. Właściwie to trudno było nazwać ją dziewczynką, miała tylko jedną, połamaną rękę, której i tak brak było dłoni. Wyglądała, jak zepsuta przez rozwydrzone dziecko zabawka, pluszak, który stał się nagle za brzydki i za stary. Wpatrzona w niebo oczami, których koloru nie mogłem dostrzec. Reszta kończyn i wnętrzności dziecka niknęła we pyskach ośmiu dorosłych, walczących teraz o drugie danie. Mała, chuda i stara matka o wściekle rudych włosach wyrwała innej całą nogę i kucnęła prymitywnie, wyrywając wielkie kawały mięsa. Po brodzie ściekała jej nie tylko krew dziewczynki, ale i gałka oczna, którą dzielny chłopiec wydłubał jej jedyną bronią, na którą było go stać: długim i cienkim kijem, którego koniec przywiązał sobie do ręki, najwyraźniej, żeby nikt mu go nie wyrwał. Chłopiec nie przestawał wrzeszczeć, a z każdym kolejnym machnięciem kijem uciekało z niego życie. Mogłem pobiec po pistolet. Mogłem zbiec na dół, otworzyć kopniakiem drzwi i zacząć strzelać na oślep do dorosłych, pragnąć uratować chłopca, ale tego nie zrobiłem. W tych czasach trzeba nauczyć się przeprowadzać chłodną kalkulację. Dzieciak miał co najwyżej minutę życia przed sobą, zanim dorośli otoczą go ze wszystkich stron i zacisną na cienkich członkach brudne paluchy. Zapas amunicji trzymam na górze, w wieży, mając nadzieję, że tam są najbezpieczniejsze, podczas kiedy broń na dole, licząc, że tam dostęp do niej będzie najszybszy. Zwykle mam kilka naboi przy sobie, właśnie na takie nagłe przypadki. No właśnie, zwykle. Bo z samego rana mi się to nie zdarza, kiedy mam na sobie co innego. Wiedziałem więc, że nie zdążyłbym mu pomóc. Zadbałem więc tylko o to, żeby mnie nie zauważył. Wiem, jak rani spojrzenie kogoś, kogo błagasz o ratunek, kto trzyma w dłoniach twoje życie i decyduje się NIE pomóc. Przez pełną minutę obserwowałem więc jego walkę, mając nadzieję, że będzie to wystarczający dowód szacunku i hołdu wobec niego. Nie walił na oślep, mimo tragicznej sytuacji starał się rozplanowywać pchnięcia i ciosy. Nie był głupi, ale to całkiem normalne. Żaden idiota nie przeżyłby tyle sam, opiekując się młodszą siostrą. Do tego trzeba mieć prędki umysł i ogromną wolę przeżycia. Jeden dorosły. Łeb, brzuch, odskok. Inny, tym razem ojciec o łysej czaszce. Brzuch, łeb, odskok. Musiał usłyszeć zbliżającego się do jego pleców innego, większego ojca, bo pchnął za siebie, trafiając go w szyję. Strategia była dobra, ale nie wystarczająco dobra. Było ich siedmiu przeciwko jemu jednemu (biorąc pod uwagę fakt, że ruda matka wyłączona została z gry nogą siostry młodego wojownika). Nie miał więc zupełnie żadnych szans, ale nawet nie to mnie w tej scenie tak zaskoczyło. Chodziło prawie wyłącznie o jego wolę walki. Musiał widzieć zmasakrowane ciało młodszej dziewczynki. Skoro nie był głupi, musiał też wiedzieć, że ta walka do niczego nie prowadziła. Ale i tak walczył. Nie usiadł, nie zaczął płakać, nie wrzeszczał w panice, on walczył. Najmężniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek widziałem. Jak to się stało, że dla jedenastolatka honor i zachowanie człowieczeństwa mogło być tak ważne? Widziałem, jak drżą mu ramiona, kiedy po raz kolejny podnosił je do góry, by zadać tysięczny cios. Nawet przez chwilę nie nawiedziła mnie nadzieja o jego zwycięstwie. Chłopca też z pewnością nie. Ale on walczył aż do chwili, kiedy trzech dorosłych dopadło do niego jednocześnie i schwyciło kolejno za głowę, lewą rękę i prawą nogę. Krew trysnęła, żarłoczni i nieludzcy dorośli otwierali paszcze, najwyraźniej wrzeszcząc zwierzęco z uciechy. Ale zwycięstwo nie leżało po ich stronie. Chłopiec nie żył, to fakt. Ale nie przestał walczyć. Nie dał się zastraszyć, nie zwątpił w swoją siłę. Był lepszym wojownikiem ode mnie. Myślę, że dokładnie po minucie rozpoczęła się kolejna walka, tym razem pozbawiona bohaterstwa i honoru. Bitwa o kawały ludzkiego, młodego mięsa, jeszcze ociekającego świeżą krwią. Dopiero wtedy spojrzałem w bladoniebieskie niebo i wielkie krople wilgoci spłynęły na moją nagą pierś. Wcześniej nie wiedziałem, że płaczę. Nie wiedziałem nawet, że to potrafię, ale z pewnością coś wtedy we mnie pękło. Linia, do której mogłem być obojętny została przekroczona i stałem się sobą. Lepszym sobą. Anonimowy, dzielny chłopcze, zawdzięczam ci życie. Nie mogłeś podarować mi więcej, nawet nie wiedząc o moim istnieniu.
Wracam do życia. Wracam do walki. Wyruszam na łowy, jeszcze nigdy dorośli nie byli w takim niebezpieczeństwie.
Pustułko, dla ciebie.