HERMIONA 005

370 38 15
                                    

Czajnik gwiżdże głośno. Wyłączam gaz. Zalewam dwa kubki herbaty. Wracam do mieszania jajecznicy. Z lubością wdycham jej zapach. Przez uchylone okno niepewnie zaglądają promienie słońca. To będzie dobry dzień. Wiem to.

— Granger? Co tu się dzieje?

Odwracam głowę. W progu stoi profesor. Włosy sterczą mu na wszystkie strony, a od oczami odznaczają się wielkie sińce.

— Dzień dobry — witam się promiennie. — Zrobiłam śniadanie.

Snape nie odpowiada. Tylko kącik jego ust, ukradkiem wędruje w górę. Widzę, że jest zmęczony i niewyspany. Pewnie najchętniej wróciłby teraz do łóżka.

— Słodziłaś? — pyta, podchodząc do kubków z parzącą się herbatą.

— Nie. — Zaglądam do szafki, w poszukiwaniu talerzy.

— Są na górze — mówi. Ruchem głowy wskazuje na szafkę wiszącą nad moim czołem. Mimo zmęczenia, zdaje się mieć o wiele lepszy humor niż wczoraj. — Słodzisz? — Miesza w swojej herbacie.

— Nie. Wolę gorzką. — Wspinam się na palce. Otwieram szafkę. Wyciągam z niej talerze i nakładam na nie jajecznicę.

Idziemy zjeść do salonu. Mówię ciche Smacznego. Snape odpowiada mi skinieniem głowy. Nim zabierze się za jedzenie, zbiera potargane włosy i spina je w kitkę. Nie mogę oderwać wzroku od jego nowej fryzury. Jemy w ciszy. Profesor jest wyraźnie zmęczony, a ja nie wiem, co powiedzieć. Mam wrażenie, że Snape za chwilę zaśnie nad talerzem.

— Powinien się pan położyć — sugeruję cicho. Profesor podnosi na mnie zaczerwienione oczy.

— Nie mam czasu... — mamrocze cicho.

— Może mogę jakoś pomóc?

— Granger... muszę iść do mojej matki. Nie pójdziesz tam za mnie...

— Pójdę — wcinam się twardo. — Profesorze, powinien pan odpocząć. To znaczy... powinien pan odpocząć. — Chyba nigdy nie przestanę się do niego zwracać w ten sposób.

Snape nie odpowiada. Nieco odwraca głowę. Wbija wzrok w rant stołu, jakby się zastanawiał.

— Przecież dam radę... Proszę... Niech da pan sobie pomóc.

— Zgoda — odpowiada dopiero po chwili. — Ale ostrzegam cię Granger, moja matka nie jest miłą staruszką.

— Poradzę sobie — zapewniam z cieniem uśmiechu na ustach.

— Dobrze... — Wstaje od stołu. Odnosi swój talerz do zlewu. Idę w jego ślady, zostawiając w zlewie też swój. — Wyślę mojej matce patronusa. A ty idź się przebrać — mówi, lustrując mnie wzrokiem. Racja. Wizyta u pani Prince w piżamie, to nie najlepszy pomysł.

Gdy przebrana wracam na dół, profesor czeka już w przedpokoju.

— Spinner's End trzynaście — mówi, kiedy zakładam buty. — Najbliższy punkt deportacyjny, jest półtora kilometra dalej, przed urzędem stanu cywilnego w Downe.

Przytakuje, na znak, że zrozumiałam.

— Stąd też musisz kawałek dojść. Możesz się deportować dopiero przy latarni, na końcu ulicy.

— Dobrze... ale przecież wczoraj, aportował nas pan pod samą bramą... — dodaje zmieszana.

— Nie zapominaj, że ja wciąż mam to — mamrocze, odwracając lewe przedramię. Mroczny znak zionie na jego bladej skórze. Spuszczam oczy. Nie wiem co powiedzieć. — Masz dokumenty?

Nie tak miało byćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz