Epilog

319 33 21
                                    

Drogi Toddzie,
kiedy to czytasz, moje ciało jest już zimne i zesztywniałe. Pewnie rodzice złożyli mnie w trumnie z ciemnego drewna i ogłosili wszystkim krewnym, że zginąłem w strasznych okolicznościach. Obstawiam, że zastanawiają się, co było przyczyną. Dopatrują się winy w Keatingu albo w stowarzyszeniu. Jednak to oni są temu wini. Moi rodzice, bo zabrali mi marzenia. Ja też jestem winien, bo nigdy nie powiedziałem dość. Wracając do klubu, chcę, żebyś wiedział i przekazał chłopakom, że to wy dawaliście mi wolność i siłę. To wy trzymaliście mnie przy życiu. Każde spotkanie z w jaskini było przygodą. Dziękuję za każdy wspólnie przeczytany wiersz, każdą wypalaną fajkę czy papieros, każdą butelkę wina. Dziękuję za każdą durną wspólną naukę, bez tego na pewno nie zdałbym z trygonometrii...Toddie, to ty byłeś moim każdym uśmiechem. Te kilka miesięcy, od dnia, w którym Cię poznałem, były najpiękniejszym czasem w moim życiu i bardzo mi przykro, że to musiało dobiec tak rychłego końca. Po prostu tego było już za wiele i gdybym tego nie zrobił i tak więcej byśmy się nie zobaczyli. Wyjechałbym do szkoły wojskowej, a potem na medyczne studia. To byłby mój prawdziwy koniec. Ten nim nie jest, bo wiem, że zapamiętacie mnie takiego, jakim byłem, a nie stłumionym przez wole rodziców. Przepraszam za ten chaos, który teraz czytasz, ale czuję się pusty w środku, jednocześnie czując ulgę. Todd, chcę, żebyś wiedział, że nigdy nie kochałem nikogo, oprócz ciebie. Jesteś piękny, słodki i już teraz tęsknie za twoimi pocałunkami i dotykiem twoich zimnych dłoni. Jednak przede wszystkim musisz pamiętać, że jesteś odważny, silny i zasługujesz na dobro. Proszę Cię, żyj! Idź do przodu, twórz, śmiej się, zakochaj... Tylko nie zapomnij o mnie, tylko w twojej pamięci mogę pozostać żywy.
Do zobaczenia, twój Neil.
Ps. Ja też Cię kocham.


Ściskałem pożółkniętą i pomiętą kartkę papieru w dłoniach, łzy tworzyły ścieżki, wręcz prawdziwe korytarze na moich policzkach. Tego dnia mijało 15 lat, od nocy, w której odszedł. Podczas gdy ja stałem się prawdziwie dorosłym człowiekiem, dojrzałem, nabrałem ciała, a moje policzki krył lekki zarost, on wciąż był siedemnastolatkiem o błyszczących oczach i z niespełnionymi marzeniami. Siedziałem przed nagrobkiem, zimny śnieg moczył moje spodnie, ale nie zwracałem na to zbyt wielkiej uwagi. Paliłem jeden papieros, za drugim, licząc, że to ukoi moje cierpienie, spowodowane tęsknotą. Jego strata była największym ciosem, jaki kiedykolwiek otrzymałem, a ból pozostał po dziś dzień.

Był taki młody, ambitny. Był moim słońcem, przewodnikiem, partnerem i przyjacielem. Kimś, kogo nigdy nie potrafiłem jak dotąd zastąpić. Doskonale pamiętałem poranek, w którym Charlie przekazał mi tę hiobową wieść. Pamiętam, jak zawalił mi się wtedy cały świat. Jak wybiegłem na podwórze i zacząłem tarzać się śniegu, śmiejąc się i płacząc, potem wymiotując. Byłem oszołomiony i nie rozumiałem wtedy niczego, wszystko wydawało się nie mieć żadnego sensu. Bo dlaczego miałby to sobie zrobić? Kilka dni później otrzymałem list, który przez kolejne 15 lat do dziś nosiłem zwinięty w portfelu.

Za każdym razem, gdy odwiedzałem miasto, przychodziłem na ten cmentarz. Siadałem przy swoim kochanku i zwyczajnie siedziałem. Czasem w zupełnej ciszy, czasem piłem wino, innym razem opowiadałem mu co u mnie, a kiedy indziej czytałem swoje lub cudze wiersze. Zawsze zostawiałem mu kwiaty, żeby każdy wiedział, że nie zapomniałem o nim. Nikt nie zapomniał. Do końca szkoły co jakiś czas, to tutaj odbywały się spotkania naszego klubu, bo Neil był i zawsze będzie jego nieodłączną częścią. Z czasem relacje się poluźniły, każdy żył swoim życiem. Charlie podróżował, poznając co chwila nowe kobiety, albo mężczyzn. Knoxx kilka lat po szkole, szczęśliwie poślubił Chris, a niespełna rok temu powitali na świecie swoją córkę - Rosie. Wszyscy powychodzili na ludzi, mają stabilną pracę, zakładają rodziny, a ja wlekę się pomiędzy cmentarzem a Nowym Jorkiem, gdzie kupiłem małe mieszkanie, w paskudnej dzielnicy. Gdy byłem w mieście, dni spędzałem w kawiarniach, albo w Central Parku, pisząc. Nie potrafiłem znieść ciszy pustego, ciemnego mieszkania, bo przypominał mi o tym, jak bardzo nie mam nikogo i o tym, jak mroczny się stałem. Udało mi się uklecić tomik poezji, który wydałem i stało się to moim źródłem dochodów, ale nawet ten sukces zawdzięczałem Neilowi, który nauczył mnie śmiałości. Czasem też odwiedzałem profesora, który pomieszkiwał z żoną parę przecznic ode mnie, aby podyskutować z nim jak za helltonowskich czasów na naszych lekcjach, ale to dawało mi tylko chwilę, ulotnego szczęścia.

Przychodząc tutaj moją samotność i marność uderzała mnie szczególnie, bo to przy tym człowieku byłem tego przeciwieństwem. Wracały wszystkie wspomnienia. Znów czułem zapach fajek Pitts'a, a skóra i usta piekły mnie przyjemnie od niecierpliwych pocałunków i dotyku.

Moją prawdziwą marnością było pozostanie w przeszłości. Nie potrafiłem iść do przodu, układając ze swojej nostalgii i zabijającej melancholii, lepsze i gorsze wiersze czy felietony, licząc, że gdy wyleje myśli na papier, to ulecą z mojego umysły. To były syzyfowe prace, błędne koło, którego kresu nie spodziewałem się ujrzeć.

Popadałem w szaleństwo.

Life is beautiful| anderperry| DPSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz