Rozdział 2: Komu w drogę...

207 30 53
                                    

     To nie fair. Cios poniżej pasa. Sprytne wykorzystanie mojej jedynej słabości.

Powinienem był odmówić. Zrugać starego za decydowanie za mnie, za stawianie mnie przed faktem dokonanym, a potem zająć się własnym życiem. Co z tego, że nie ograniczały mnie obietnice złożone drugiej naturze? Co z tego, że nie związałem się z nikim mocą Naznaczenia? Co z tego, że nie miałem w zasadzie żadnych obowiązków, bo właśnie skończyłem szkołę i na razie nie planowałem dalszej edukacji?

To miała być moja decyzja. Moja nieprzymuszona wola. Moja!

Choć od tamtej rozmowy minęło trochę czasu, wciąż skręcało mnie od środka na myśl, że zostałem zmanipulowany. Jak za dawnych lat, kurwa mać.

— Ała! — pisnęła dziewczyna, którą przyciskałem do łóżka, nieudolnie próbująca oderwać moje dłonie ze swoich bioder. — Boli mnie!

Opamiętałem się, wracając na ziemię. Zwolniłem uścisk, który faktycznie był „odrobinę" za mocny; na jej nagiej skórze pozostały czerwone, powoli siniejące ślady. Patrzyłem na nie chwilę, ale ostatecznie nie zdobyłem się na przeprosiny. Bo i po co? Ona jednak zdawała się nie mieć mi tego za złe.

— To może teraz... — mruknęła, gramoląc się spode mnie z oczywistym zamiarem zamiany miejsc.

O, nie, tego nie lubiłem. Każda, z którą to robiłem, dopuszczona do sterów, okrutnie mnie zanudzała. Wszystkie były powolne i jakieś takie... przesadnie delikatne. Kiedy to ja kontrolowałem sytuację, wiedziałem, że oboje będziemy zadowoleni.

W odpowiedzi chwyciłem ją i jednym sprawnym ruchem odwróciłem plecami do siebie. Bez słowa zabrałem się do dalszych zabaw. Nawet nie próbowała protestować. Zamiast tego wcisnęła twarz w poduszkę, żeby zagłuszyć jęki.

— Może spotkamy się dziś wieczorem? — zawołała z łazienki, kiedy po wszystkim narzucałem na siebie swoje ciuchy.

Wieczorem będę siedział zamknięty w samolocie na wysokości kilku czy tam kilkunastu kilometrów, pomyślałem.

Zignorowałem ją i jej kolejne pytania i upewniwszy się, że niczego nie zostawiłem, w milczeniu otworzyłem okno i wyskoczyłem przez nie prosto do ogrodu. Świeże powietrze wczesnego poranka orzeźwiło mnie, a zapach rosy nagrzewanej całkiem niedawno wzeszłym słońcem kusił, by zrzucić z siebie obco pachnące ubrania i po prostu wpaść w szał biegania po lesie, jak to już nie raz zwykłem robić.

Wiedziałem jednak, że nie mogę. Nie dziś.

Koniec czerwca nie równał się dla mnie bowiem tylko z ukończeniem szkoły.

Bezszelestnie przeskoczyłem przez ogrodzenie, a potem truchtem, zwykłym, ludzkim truchtem oczywiście, ruszyłem w stronę domu babci Anne, w którym pomieszkiwałem przez ostatnie dwa i pół roku.

Hope, rodzinne miasteczko mojej matki, miejsce, w którym ponad ćwierć wieku temu poznała mojego ojca zaraz po tym, jak rozpoczęła się fala niewyjaśnionych ataków w okolicznych lasach, było tak zwaną dziurą na mapie Kanady. Ludzi co kot napłakał, jedna szkoła podstawowa, jedna średnia, mały szpital, kilka sklepów i kawiarni, no i biblioteka, której asortyment zdążyłem już przeczytać w całości — cóż, niewiele więcej miało do zaoferowania. Tutaj nigdy nic się nie działo, było aż nazbyt spokojnie bez barów czy klubów, które przyciągałyby kłopoty. Nic, tylko wysyp małych domków jednorodzinnych z idealnie wypielęgnowanymi ogródkami. Raj dla starych ludzi.

Kiedy jednak spoglądałem na to miejsce przez pryzmat rychłego wyjazdu... Nie miałem ochoty go opuszczać. Dobrze mi tu było. W szkole wyrobiłem sobie dokładnie taką opinię, na jakiej mi zależało, jeśli miałem ochotę się zabawić, mogłem wybierać z gromadki całkiem ładnych dziewczyn, babcia nie uprzykrzała mi życia, kojarzyłem tu w zasadzie wszystkich i nic nie mogło mnie zaskoczyć. No i najważniejsze:

Ci drudzy myOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz