Rozdział 6: Złoto i marmur

85 18 55
                                    

     Zalążek zaufania, który zdołał zasiać we mnie Albert, w jednej chwili spalił się na proch. Gdy tylko spojrzałem w te zimno-zielone oczy, przypomniałem sobie przetarcia na brudnym ekranie telefonu.

Już chciałem uwierzyć w szczerość intencji Wiecznych, zwłaszcza w otwartość ich Władcy, jednak to jedno ostrzeżenie raz jeszcze wzbudziło moją czujność. Po co mieliby mnie podsłuchiwać? Czy to tylko środki ostrożności? Czy gdyby właśnie tak było, to czy ta dziewczyna zadawałaby sobie tyle trudu, by mnie uświadamiać? Całkowicie obcego gościa?

Chociaż... czy tak naprawdę obcego? Jej nazwisko nie mogło być przypadkiem.

— Miło mi — odezwała się, zaciskając mocniej dłonie na podkładce z dokumentami, którą przez cały czas tuliła do piersi.

— Panna Crown wie, co robić. Prawda, moja droga? — Albert posłał jej ciepły uśmiech, który ta odwzajemniła, jednak z dużą dozą powściągliwości. — Zaczekam na zewnątrz, a potem zgodnie z obietnicą oprowadzę pana po Siedzibie.

Skinął do nas, a potem odwrócił się i wyszedł. Przez krótką chwilę, podczas której drzwi były otwarte, znów dotarł do mnie gwar ściszonych rozmów, który moment później całkowicie ucichł.

Dźwiękoszczelne pomieszczenia? To dlatego nie wychwyciłem wcześniej bicia jej serca? Nawet zapach poczułem dopiero po przekroczeniu progu laboratorium.

Kiedy tylko zostaliśmy sami, od razu zwróciłem się do dziewczyny, w stu procentach pewien, że tylko na to czekała. Jednak... zobaczywszy jej niewzruszoną minę, z miejsca przystopowałem. No tak. Skoro nawet poza tym miejscem nie mogła mówić otwarcie, to dlaczego teraz by miała?

— Proszę usiąść, to nie potrwa długo — powiedziała i odeszła na bok, gdzie na metalowym wózku przyszykowane już miała igły i probówki.

Stałem jak ten kołek i co chwilę gryzłem się w język, bo kolejne pytania prawie przechodziły mi przez usta. Ale jeśli faktycznie byliśmy podsłuchiwani, a prawda, którą ukrywała owa tajemnicza dziewczyna, uderzała w Wiecznych, musiałem trzymać gębę na kłódkę.

Usiadłem więc na wskazanym krześle i zaraz poczułem się trochę nieswojo. Upłynęło dużo czasu od mojej ostatniej wizyty w tego typu gabinecie. Błysk zaostrzonego metalu przypomniał mi dlaczego.

— Wygląda na to, że trochę tu posiedzę — skwitowałem, kładąc rękę pod odpowiednim kątem na specjalnym podłokietniku.

„Panna Crown" nawet na sekundę nie oderwała się od przygotowywania narzędzi do rozlewu krwi.

— Z jakiej okazji? — mruknęła tylko. Zdawała się w najlepszym wypadku obojętna.

— Te igły nie... — zacząłem, ale weszła mi w słowo.

— Te igły zostały stworzone specjalnie dla pana. — Z gotowym zestawem stanęła tuż obok mnie. — Tylko srebro jest w stanie przebić się przez skórę wilkołaka...

— I tylko srebro od razu niszczy nasze tkanki. — Tym razem to ja się wciąłem.

Kącik jej ust drgnął w czymś w rodzaju... Zaraz, czy to arogancja? Czy tylko pewność siebie?

— Nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie potrafiła przewidzieć tak oczywistego problemu — oznajmiła tym samym spokojnym, zdystansowanym tonem. Wrażenie, które dopiero co mnie dopadło, zniknęło. — Opaska zaciskowa nie będzie konieczna... — dodała ciszej do siebie.

Dłonią odzianą w gumową niebieską rękawiczkę ujęła mnie pod łokieć, a potem bez uprzedzenia wsunęła igłę pod moją skórę. Zasyczało, nawet lekko zadymiło, ale bardziej interesowało mnie, co robiła pani pielęgniarka. Gdy tylko upewniła się, że krew wpływa do podstawionej probówki, szybkim ruchem wyciągnęła igłę — drugą igłę, mniejszą i dłuższą, prosto ze środka tej właściwej. Kiedy pobrała wystarczającą ilość materiału, usunęła, jak się okazało, zwykły metal chirurgiczny z mojej ręki. Ten srebrny leżał już w woreczku na odpady medyczne. Sprytne. I proste.

Ci drudzy myOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz