Rozdział 11

295 10 10
                                    

Miłego czytania!!

______________________

Cisza odbijała się od ścian białego korytarza, oświetlonego przez lekko żółtawe światło żyrandoli.

Plastikowe krzesełko boleśnie wbijało mi się w plecy, kiedy od ponad dwóch dni nie opuściłam go więcej niż na pięć minut. Skórki paznokci były zaczerwienione od ciągłego obgryzania, wargi spierzchnięte, a policzki obolałe od ciągłego przygryzania.

Na korytarzu co chwilę krzątał się lekarz w białym fartuchu, założonym na szyi stetoskopem i trzymaną w dłoni teczką. Pielęgniarki przechodziły od sali do sali z małym wózkiem, w którym roiło się od substancji chemicznych.

Rodziny odwiedzały swoich bliskich, którzy właśnie leżą na sali. Może w ciężkim stanie, może jednak w tym lepszym. A ja patrzyłam pusto w ścianę, chcąc być pewna jakiejkolwiek myśli, która pojawiała się w mojej głowie. Obserwowałam jak inni stoją ramię w ramię, z głową przy głowie naprzeciw wielkiej szpitalnej szyby, która pozwala widzieć pacjenta. Jak rozmawiali i wzajemnie owijali ramiona wokół ciał.

Szpital był istnym piekłem, tylko, że z białą barwą.

- Czas odwiedzin kończy się za dwadzieścia minut. Powinna iść pani się wyspać. - Podniosłam pusty wzrok ze ściany i przeniosłam go na niską, zaokrągloną kobietę.

Jej fartuszek pielęgniarki był w różowo-czerwone kwiaty, a dłonie okrywały niebieskie medyczne rękawiczki. Okulary spadały z nosa, a na ustach błąkał się pełen współczucia uśmiech.

Życie jest czymś co człowiek ma raz. Pojawiliśmy się na nim by doświadczyć wszystkiego co złe, i wszystkiego co dobre. Uczymy się by być istotami z uczuciami, które w pewnym momencie naszej historii pojawią się mocniej, lub słabiej. Współczucie innych nie było nawet uwolnieniem mojej zbolałej duszy od całego syfu, który z każdą kolejną zamkniętą powieką był coraz boleśniejszy.

- Dziękuję, ale nic mi nie jest - odchrząknęłam słabym głosem. Mimo, że nie odzywałam się dobre dwa dni moje gardło czuło się zdarte. Zdarte od wewnętrznego kaleczenia krzykiem, który musiał wydobyć się ze mnie czym prędzej.

- Kochaniutka, siedzisz tutaj od dwóch dni. - Zajęła miejsce obok mnie. - Wróć do do domu. Wszystko z nim będzie dobrze.

Przymknęłam powieki jakby to miało pobudzić mój mózg do ponownego działania. Czułam się bezsilna, jak słaba nastolatka.

- Nie mam domu - oznajmiłam. - Nie mieszkam w Los Angeles.

Bo właśnie tutaj, w tym mieście znajdowałam się od ponad czterdziestu ośmiu godzin. Nie mam pieniędzy, ubrań, a nawet kogoś w kim mogę mieć oparcie. Zostawiłam wszystko w górach, kiedy kobieta poinformowała mnie o stanie zdrowia Dylana. Telefon trzymał się na piętnastu procentach, a z każdą kolejną minutą i wydanym dźwiękiem połączenie, ubywało jej coraz więcej.

Zmęczonym wzrokiem odnalazłam zielone oczy pielęgniarki. Zacisnęła usta w wąską linię.

- Przyszykuję ci rozkładany fotel w sali. - Klepnęła mnie pocieszająco w udo. - Niestety tylko tyle jestem w stanie pomóc.

Patrzyłam na plecy kobiety, która z każdą chwilą oddalała się ode mnie coraz bardziej. Głowa pulsowała z tyłu głowy, a oczy piekły od niedobory snu. Wszystko było na tyle skomplikowane, że nie umiałam tego zrozumieć. Przecież wszystko było dobrze. Co takiego Dylan robił w tym cholernym Los Angeles?

Komórka rozdzwoniła się ponownie, a ja pierwszy raz od kilku godzin byłam w stanie usłyszeć ją wyraźnie. Nie przez mgłę, i nie przez echo w głowie. Wyciągnęłam sprzęt z kieszeni bluzy i spojrzałam na wyświetlacz. Tom dobijał się do mnie od momentu, w którym rozstaliśmy się na lotnisku po kupieniu najszybszego lotu do Los Angeles.

𝐈 𝐁𝐄𝐋𝐈𝐄𝐕𝐄 𝐘𝐎𝐔 || 𝐓𝐎𝐌 𝐇𝐎𝐋𝐋𝐀𝐍𝐃Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz