Rozdział 8

93 16 1
                                    

Jego dłoń poruszała się w ciemności niczym lilia na wietrze. Delikatne i pełne gracji ruchy przecinały ciemność, przez którą przebijał się jedynie blask księżyca. Kamienica była cicha. Zawsze taka była. Pełna smutku, samotności i lokatorów, którzy milczeli całe dnie zatracając się w złudnych nadziejach codzienności. On też chciał wrócić do tego spokoju życia tutaj, ale w niezwykłości trzymał go Louis, który nadal nie opuścił jego boku. Chciał być lilią. Piękną i spokojną, otoczoną samotnością i zachwytem innych. Chciał zmienić się w coś pięknego, coś co byłoby tak dalekie od tego kim jest właśnie teraz. Pragnął uciec od brzydoty i nieidealności jaką sobą prezentował. Nie pamiętał kiedy wziął porządny prysznic, kiedy wyszczotkował zęby albo kiedy zjadł coś co było sycące. 

Chociaż ciałem nadal tutaj był, miał wrażenie, że już dawno przestał żyć. Jedynie egzystował, sunąc od dnia do dnia. W gruncie rzeczy życie nie definiuje istnienia. Możesz trwać w tym świecie a nie żyć. Względem świata życie zdaję się nie mieć znaczenia. Wpatrując się w ten martwy księżyc, który przecież istniał właśnie to zrozumiał. Życie jest jedynie jedną z miar egzystencji, zakończonej niezwykle dramatycznym końcem. Przynajmniej według innych. On nadal uważał, że śmierć to idealne zwieńczenie ziemskiej wędrówki. 

On i Louis nie byli już sobą. Byli tylko dwoma duchami, które udawały, że żyją i mają się dobrze. Byli tacy sami, tylko udając, że wszystko jest w porządku kiedy tak naprawdę ziemia zapadała się pod ich stopami. Zdawali się nie zmienić, wyglądali tak samo, ich głosy brzmiały tak jak kiedyś a jednak była to tylko gra pozorów. 

- Czy umieranie boli? - spytał cicho i niepewnie Harry, obracając się w stronę Louisa. Zawsze wiercił się w nocy, jednak tym razem obudził się w tej samej pozycji w której zasnął, nadal trzymając dłoń Louisa, który nie spał już pewnego czasu i z delikatnym uśmiechem przypatrywał się Harry'emu. 

- Nie. - westchnął. - Umieranie nie boli, to trochę jak latanie albo zasypianie... Ja nie cierpiałem, czułem się bardziej wolny niż kiedykolwiek. - ułożył dłoń na jego policzku i potarł bladą skórę. Śledził palcem zapadnięte kości policzkowe chłopaka i usta, które przybrały siny kolor. - W końcu poczujesz się dobrze. Nie będziesz tak cierpiał, nic nie będzie już takie trudne. - mówił spokojnie gładząc jego twarz, wierzchem swojej dłoni. Przeniósł nieśpieszne ruchy na poplątane i tłuste włosy Harry'ego i wplątał w nie swoje palce. Louis przysunął się bliżej niego i schował swój nos w jego brązowych lokach. Zaczął składać miękkie pocałunki od szczytu jego głowy po sam koniec jego szyi, gdzie rozpoczynały się ramiona. - Wszystko będzie dobrze, Harry. Wszystko będzie dobrze. 

Tak naprawdę nie pozostało mu nic poza wiarą w jego słowa. I to też zrobił. Po prostu przymknął swoje powieki i oddał się słowom Louisa. Oddychał spokojnie, nie przejmując się już niczym, odsunął od siebie wszelkie myśli o zbliżającym się zakończeniu jego historii. Tak miało być łatwiej i teoretycznie tak było. Mimo początkowego strachu im bliżej wolności był tym łatwiej było zaznać spokoju. Gonił za nim od niezwykle długiego czasu, pragnął rozwinąć skrzydła i przestać przejmować się życiem w złotej klatce. 

- Dziękuję, że jesteś przy mnie. - szepnął Harry, owijając swoje ramię wokół talii Louisa. - Dziękuję, że to właśnie ty wróciłeś. 

- W takich chwilach wracają tylko Ci, których kochało się najbardziej. - odparł ze spokojem Louis, znów całując bladą i rozgrzaną skórę Harry'ego na jego czole. Krople potu zaczynały tworzyć się i spływać w dół po jego skroniach. Temperatura rosła, wszystko zaczynało być coraz cięższe. - Jesteś moją Eleanor Rigby, Harry. Jesteś moją Eleanor. 

Harry uśmiechnął się blado i schował twarz w piersi mężczyzny. Dzień mijał nie wiadomo kiedy. Minuty zamieniały się w godziny i zanim się obejrzeli zaczęło się ściemniać. Harry już wiedział i przez to, że ramiona Louisa zacisnęły się wokół niego jedynie mocniej zrozumiał, że i on zdawał sobie sprawę, że to już koniec. Spadał. Spadał. Spadał. Jedyna siła na świecie, która miała na niego jakikolwiek wpływ ciągnęła go w dół. Czego mógł oczekiwać od grawitacji? Harry spadał i nikt nie czekał by go złapać. Jak tragicznym było, że rodząc się jako Harry, ostatnie lata spędził jako Ikar by odejść jako Eleanor Rigby? Jednak właśnie tak było. Żyjąc w tym miejscu był jedynie Ikarem, balansującym na krawędzi życia i śmierci. Leciał jedynie ku słońcu nie myśląc o żadnych konsekwencjach. 

Umierał. Serce zwalniało z każdą chwilą. Samotność nie była już tak przytłaczająca. Powieki nie ciążyły a księżyc uśmiechał się do niego. Louis szeptał nad jego głową o tym, że będzie już tylko lepiej. Miał rację będzie tylko lepiej. Nie cierpiał, naprawdę czuł jakby latał. Rozpościerał swoje skrzydła i powoli unosił się coraz wyżej. Drzwi od klatki w której mieszkał uchyliły się w końcu zaczęły otwierać się szeroko. Był jak dziecko idąc niepewnie ku światłu. W końcu po wielu, wielu długich latach czuł się szczęśliwy. Jego uśmiech poszerzył się jedynie, kiedy wypuszczał swój ostatni oddech. Ostatni w tym życiu i pierwszy w następnym, bo skoro Louis nadal żył chociaż odszedł to może i on umierając narodzi się na nowo? 

- Żałuję, że nie mogłem ocalić twojej duszy Harry. - szepnął ze łzami w oczach Louis. - Ale jakbym mógł skoro już od dawna byłeś martwy? Tylko egzystowałeś sunąc między ludźmi i balansując między życiem a śmiercią z łatwością linoskoczka. Jak mógłbym ocalić twoja duszę moja Eleaonor Rigby skoro ja żyłem tylko w twojej głowie?

Harry odszedł. 

Sam. 

W zapomnieniu. 

Nie było przy nim nikogo. 

Trudno było żyć samemu a co dopiero umierać. 

Ciężko być Eleanor Rigby...

Eleanor Rigby | Larry ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz