Rozdział trzeci

45 6 4
                                    

Saranel stała na dziobie statku, wpatrzona w nieskończony błękit. Falujące morze stykało się na horyzoncie z jasnym niebem. Słony wiatr uderzał w jej nozdrza, jak na plażach Omerlan. Zapach soli przenikał aż do płuc.

Już nie płakała ani nie śniła. Teraz jedyne łzy, jakie wylewała, były spowodowane ciągłym wpatrywaniem się w dal przy smagających oczy podmuchach. Poniekąd była z siebie dumna. Zdołała okiełznać uczucia.

Mijał właśnie piąty dzień rejsu. Już zdążyła zapomnieć, że świat może nie składać się z dwóch błękitów. Mimo tak krótkiego pobytu na statku miała wrażenie, jakby od zawsze płynęła, wpatrując się w horyzont, z przerwami na posiłki i rozmowy z Teralem.

Ten, jak zwykle, pojawił się w najmniej spodziewanym momencie.

– Saranel, powiedz, ile można stać i łapać słoną wodę w oczy?

Odwróciła się. Jej oczy napotkały spojrzenie głębokich, czarnych źrenic. Teral stał tuż za nią, otulony ciemnoszarą peleryną, z nieodłączną teczką w ręce.

– A ty, jako artysta, nie lubisz podziwiać widoków?

– Lubię, ale wystarczy mi jedno spojrzenie. Potem biorę ołówek w rękę i szkicuję.

– To może narysujesz morze?

– Wolę portrety. Chciałem jednak spytać czy nie napiłabyś się czegoś ciepłego. Pod pokładem podali grzany ramis.

Saranel uniosła brew. Jak się okazało, napój, którym poczęstował ją Teral pierwszego dnia rejsu, był rhaesańskim specjałem. Wytwarzano go z egzotycznych owoców i podawano na zimno albo jako ostro przyprawiony grzaniec.

– Wiesz, skuszę się.

Pozwoliła, żeby poprowadził ją do wspólnej sali, gdzie apetyczny zapach ramisu mieszał się z ciężką wonią męskich perfum. Przez kilka dni przyprawiało ją to o mdłości. Teraz już zdążyła się przyzwyczaić.

Zwykle, kiedy schodziła po schodach, nikt, wliczając jej ojca, nawet nie podnosił głowy. Milcząca, była dla nich jak element wystroju. Kiedy raz ośmieliła się otworzyć usta w obecności Aresów, dumny Hessar Arstar zakazał córce wychodzić z kajuty przez połowę dnia, żeby nie przyniosła mu wstydu. Dlatego odtąd zwracała się tylko do Terala, zawsze szeptem. Teraz jednak miała wrażenie, że weszła w nieodpowiednim momencie. Varihin posłał jej ostrzegawcze spojrzenie. Usłyszała kilka słów, wypowiedzianych przez nie dość ostrożnego członka delegacji.

– Umowa musi zostać zawarta. Inaczej nasz najmożniejszy władca nie będzie czekał.

Teral zdawał się zakłopotany, jakby nie wiedział, że w tym momencie nie powinno tu być postronnych. Końcówki spiczastych uszu zrobiły się czerwone, tak samo jak twarz.

– Poczekaj, pójdę po płaszcz – szepnęła w nagłym odruchu. Musiała szybko zniknąć, ale wprowadzanie mężczyzny do osobistej kajuty byłoby bardzo źle odebrane.

Na chwilę zostawiła za sobą duszną atmosferę. Odbijając się od kołyszących ścian, doszła do ciasnej klitki i zabrała zieloną pelerynę. Narzuciła ją na plecy, a potem ostrożnie wróciła pod liche drzwi, nasłuchując, żeby znów nie pojawić się wtedy, kiedy nie powinna.

– Weź ją na pokład i nie schodźcie tu aż do obiadu. Nie trzeba nam tu teraz głupich dziewuch – mówił Raharal.

– Dobrze – odparł Teral – Zapewniam, że nie podsłuchała niczego ważnego. Szedłem tuż obok niej.

– Nie baw się w zapewnienia, tylko myśl.

Zapadła krótka cisza. Saranel przeszedł dreszcz na myśl, co ojciec będzie miał do powiedzenia wieczorem. Nacisnęła klamkę powoli, tak, żeby zebrani mieli chwilę, by to zauważyć, a potem weszła do środka. Drogę zagrodził jej Teral z dwoma kubkami ramisu w dłoniach.

Błędne ognieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz