Rozdział ósmy cz.1

32 6 0
                                    

Morze było spokojne, wręcz dziwnie ciche, gdy o zmierzchu ujrzeli na horyzoncie zarysy Morhandu.

Może to przez porę dnia, a może z innego powodu wejście do portu wyglądało inaczej, niż w Kirhas. Statek, wiozący delegację nie wpadł w ławicę kolorowych łodzi, ale wśliznął się jak cień między ciemne skały, pilnujące wewnętrznej zatoki. Żagle opuszczono, załoga zasiadła do wioseł, a ci, którzy nie mieli do wykonania żadnej pracy, zebrali się na pokładzie, by dumnie spoglądając na budowle rhaesańskiej stolicy stworzyć iluzję, że władają tym miejscem. A nie na odwrót...

Saranel stała na dziobie obok Terala, ubrana w ciemną spódnicę i granatową bluzkę, bo tylko te kolory wydawały się tu pasować. Żadnych kwiatów. Żadnej dziecinnej radości. Nawet wisiorek od babci skrzętnie skryła pod ubraniem. W milczeniu patrzyła na fale, które coraz drobniej marszczyły się przed nimi niczym płynne złoto. Potem przeniosła wzrok na czarne skały. Dopiero po chwili odważyła się spojrzeć przed siebie.

Z początku nie zobaczyła niczego, oślepiona czerwonym słońcem, wpadającym za ostre skały, górujące nad krajobrazem. Później stopniowo dostrzegała kontury budynków, maszty stojących w porcie łodzi i zarys czegoś wysokiego i smukłego. Wkrótce zdała sobie sprawę z tego, że patrzy na wieżę, górującą nad miastem. Coraz bardziej wyraźne bryły budowli tworzyły regularne fale, spadające ku zatoce. Były widocznie ciemniejsze i bardziej jednorodne niż w Kirhas. Na ich tle dostrzegła w końcu pojedyncze ludzkie sylwetki, płynące wzdłuż ścian, schodzące ku zacumowanym w porcie łodziom i spacerujące po umocnionym nadbrzeżu. Doleciał do niej nieokreślony zapach, a zaraz potem muzyka. Trwało to tylko przez chwilę. Leniwy wiatr zaraz zmienił kierunek i osnuł ją wonią soli.

– Jak ci się podoba? – spytał Teral.

– Jest... dziwne. Nie ma kupców na łodziach, jak w Kirhas.

– Zobaczysz tu tylu, że nie dasz rady ich zliczyć. To po prostu nie czas na handel.

Pokiwała głową. Wyjaśnienie Terala było logiczne, ale dziwnie pusty, wręcz wymarły port napawał ją niepokojem, który wzrastał, w miarę zbliżania się do nadbrzeża. Mijali milczące statki, unoszące się w rytm delikatnego falowania. W końcu Morska panna prześlizgnęła się po falach na pojedyncze wolne miejsce. Do statku podeszło kilku robotników, którzy odebrali rzucone im cumy oraz dwóch włóczników, pilnujących człowieka w czarno-żółtych szatach, z dłońmi, umazanymi atramentem.

– Pisarz portowy? – spytał wyniośle Raharal, który właśnie stanął tuż obok Saranel.

– Tak, panie – odparł mężczyzna – Jeśli jesteś mi łaskaw, chciałbym dopełnić swoich obowiązków.

– Dobrze, zaraz zejdę. Wracamy wszyscy, tak jak masz nas zapisanych w dokumencie wyjazdowym i przywozimy dwie młode dziewczyny, które mają zostać dwórkami.

Ojciec spojrzał przepraszająco na Saranel, jakby miał za złe Raharalowi, że zdradził jego plany i pozbawił ją ,,miłej" niespodzianki. Nie odezwała się.

– Jeśli będziecie łaskawi, panie, niech też zejdą – powiedział urzędnik – Nowo przybywający powinni zostać zapisani w dokumentach.

– Moja córka źle znosi kołysanie lądu – odparł prędko ojciec – Podam jej dane. Panno Avishari?

– Zejdę. Przywykłam do podróży.

Wkrótce oboje pokonali wąski trap i stanęli przed mężczyzną, który rozłożył na polerze drewnianą teczkę z kartami, wyglądającymi, jakby ktoś zrobił je z trzciny. Saranel przypatrywała się im z pokładu.

– Pańskie imię i ród?

– Hessar Arstar.

– A jej imię?

– Saranel Lamar

– Proszę?

– Jej nazwisko to Lamar. Dziewczynki u nas dziedziczą je po matce.

– To jak orientujecie się w rodach?

– Zwykle oficjalnie mówiło się na nas ,,rodzina Arstar-Lamar". Na zwyczaje nic nie poradzę.

– Zapiszę ją jako Saranel Arstar, żeby nie było bałaganu. Jak nazywała się matka?

– Linath Lamar.

– Li... nath Lamar – wydukał urzędnik, stawiając koślawe litery na karcie – Dobrze, zapisana. Zaraz wypiszę wam kopię dokumentu z danymi oraz moim podpisem. Podpiszcie, jeśli wszystko się zgadza i zanieście do Urzędu Przybywających, żeby zgłosić pobyt dziewczyny. To wszystko. A pani?

– Avishari Lhae – odparła dziewczyna z delikatnym dygnięciem – Moja matka to...

Saranel już ich nie słuchała. Nie interesowało jej, jak bardzo rozwlekła jest urzędnicza procedura, związana z przybyciem do Morhandu. Chciała tylko mieć za sobą chwiejny spacer na ląd i widok obrzydliwie wielkich budynków z ciemnego kamienia, które widziała wszędzie dookoła. Miała wrażenie, że zapadła się pod ziemię, do królestwa mrocznych władców ze starych legend. A przecież to było normalne miasto...

Kiedy wrócili na pokład, musiała tylko złożyć swój podpis w odpowiednim miejscu, a potem długo czekać, aż przybędzie powóz, po który posłał ojciec. A czekając patrzyła dookoła, osaczona wieżami, spadająca w dół...

– Saranel. Chyba już mamy powóz.

Teral po raz kolejny przerwał jej potok myśli. Spojrzała wreszcie na nadbrzeże i na kilku ludzi, którzy zebrali się, patrząc ciekawsko na przybyłych. Tylko kilku. Ich wygląd nie różnił się znacząco od mieszkańców Kirhas. Tylko stroje były jakby bardziej krzykliwe i wymyślne, a jednocześnie widziała w nich więcej szarości i czerni, która gryzła się z połyskującymi tkaninami w żywych, nasyconych kolorach. Pozostali członkowie delegacji schodzili już na ląd, nie zwracając uwagi na gapiów.

– Chodźmy – szepnął Teral, biorąc ją pod rękę.

Kiedy zeszli z lekko kołysanego przez drobne fale statku, rozpoczęło się falowanie. Saranel dała się poprowadzić do zielonego powozu, zaprzężonego w parę dziwnych stwierdzeń, które mogły być wszystkim, tylko nie martiwami. Zresztą, ludzie, których mijała po drodze, też mogliby równie dobrze nie być ludźmi. Ich twarze rozmywały się w potoku mdłości, jakie ją nawiedzały. Nawet, gdy opadła na siedzenie obok Avi, nie znalazła ulgi.

– Musisz się trochę uodpornić, Saranel – powiedział ojciec, wchodząc do środka i zajmując miejsce obok Terala, naprzeciwko córki. Ktoś zamknął za nimi drzwi, a potem dał sygnał woźnicy. Saranel błagała, żeby terkotanie kół na bruku jak najszybciej się skończyło. Avi natomiast wyglądała na niewzruszoną.

Po chwili, choć Saranel zdawało się to być wiecznością, dojechali na miejsce. Teral niemal wyniósł dziewczynę z powozu, a potem przekazał w kobiece ręce, najprawdopodobniej służącej. Widziała tylko ciemne rękawy sukni i śniade dłonie, które ją podtrzymywały. Usłyszała, jak ojciec woła:

– Wyślij służącego, żeby zajął miejsce w kolejce przed Urzędem Przybywających. A najlepiej dwóch, żeby mnie powiadomić.

Nie zrozumiała już odpowiedzi. Zanotowała tylko zapach kwiatów, jasne rozbłyski, jakby światła świec, ciemny kamień, obite czymś miękkim ściany i czystą pościel, w którą opadła bez sił.


Błędne ognieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz