Pierwsza noc po przyjeździe nowych mieszkańców wsi – nowobogackich Pana-Nieasertywny-Robot i Pani-Robot-Nadopiekuńczy oraz ich najbardziej zepsutego nastoletniego dziecka na ziemi – minęła Abelom tak, jakby to wszystko w ogóle się nie wydarzyło. Nie rozmawiali o tym, kiedy jedli kolację. Nie rozmawiali, gdy wgapiali się zgodnie pustymi spojrzeniami w telewizor. Z nadejściem nowego, rozpoczynanego na własne sposoby dnia, już nawet o tym nie myśleli.
Tak jakby niewymawianie ich imion miało zadziałać jak zawiązany przez tę noc czar wioskowej szeptuchy i przegonić roboty niczym złe duchy z powrotem do fabryki, w której te zostały wyprodukowane, pozwalając rodzinie obudzić się w powietrzu wolnym od choćby wspomnień o nich.Loretta zaczynała swoje zmiany w pracy w jak najbardziej odpowiadającej jej porze – rankami – by w roku szkolnym móc idealnie tę pracę godzić z rodzinnymi obowiązkami. Świetnie się pod tym względem dobrały z bezdzietną Georgią, która bardzo ceniła sobie swój sen. Tego ranka Chevy, zamiast jak zwykle do stajni, poszedł do sklepu wraz z matką, by użyczyć swej siły i wzrostu w rozpakowywaniu nowego towaru.
W minimarkecie – tak jak w prawie każdym miejscu w Tanville, nawet nie tak niewielkim i zwłaszcza o tak wczesnej porze – było spokojnie, cicho, ospale i wyludniało. Loretta stała przy kasie, ale nic nie kasowała, tylko opierała się o nią i rozmawiała z Susan More: jedną z najbardziej zajadłych wielbicielek plotek we wsi, która przyszła tu jak zwykle głównie w ich celu. Pan Arnie stał wciśnięty w jedną z półek i od dwudziestu minut czytał etykiety środków do przeczyszczania rur, usiłując wybrać najlepszy, swoją posturą tworząc płytką, odwróconą literę 'C', z brzuszkiem piwnym wbijającym się między deski alejki z podpaskami. Prócz nich od otwarcia sklep odwiedził już tylko Chevy – krzątał się wśród pudeł w składnicy na tyłach, nie wykraczając za bardzo myślami poza systematyczną czynność rozpakowywania.
Gdy nagle zadzwonił dzwoneczek u drzwi, przez które raźnym krokiem, z szerokim uśmiechem i słowami:
– Dzień dobry! – na ustach, wszedł Oliver Buffet.Za nim, z tą swoją zaciętą miną i rękami w kieszeniach czarnych bojówek jawiąc się niczym zły omen, ostatnie dwa, dość mocno rozstawione kroki w wejściu postawił Xavier.
Gdy zobaczył Cheviego, mina ściągnęła mu się jeszcze bardziej, na przedzie z cienkimi, ledwo widocznymi przez swą jasność brwiami, przez którą to jasność znów namalowane kreski pod oczami zdawały się nawet ciemniejsze.
– A dzień dobry, dzień dobry – starsza z Abelów szybciej ocknęła się z zaskoczenia, z którym jej pierworodny wciąż stał zastygły nad pudłami i wgapiał się w czarną kreaturę. Odwróciła głowę od unoszącej rękę do ust, gotowej na przyswajanie nowego materiału do plotek Susan, zwracając się do stającego przy ladzie mężczyzny.
– Co podać? – Przywołała na twarz uprzejmy uśmiech, nie mogąc powstrzymać gałek ocznych przed szybkim, nerwowym zerkaniem w stronę jego zostałego z tyłu, rozglądającego się syna.
Jej własny syn również obserwował go nieufnie, znacznie spowalniając czynność rozpakowywania.– Obawiam się, że wiele rzeczy, nasza kucharka ma dojechać dopiero wieczorem – ostrzegł od razu Oliver, wyciągając listę, a Susan aż przekierowała spojrzenie z niego na Lorettę i z powrotem, chcąc zobaczyć jej reakcję, sama dalej zasłaniając dłonią układające się w literę "o" usta. Nawet Pan Arnie już jedynie udawał, że dalej czyta etykiety, a tak naprawdę zezował mocno na jakże innego od siebie, znów ubranego elegancko tak jakby wcale nie wyszedł tylko do spożywczaka, mężczyznę.
– Przede wszystkim chleb – zaczął ten wymieniać, a Loretta – po chwili stania jeszcze i też tylko się w niego wgapiania – otrząsnęła się i zaczęła szybko podawać artykuły zza lady – mleko, jaja. Sześć bułek. Masło, ser. Jogurt naturalny. Musli...
– W tych owocach są robale! – przerwał mu donośnie na cały sklep, kucający nad pełnymi jagód kartonami z najniższych półek po prawej od wejścia i wpatrujący się w nie intensywnie, Xavier.
CZYTASZ
Zepsute serce |boys love story|
RomanceSylogizm prostacki Za darmo nie dostaniesz nic ładnego Zachód słońca jest za darmo A więc nie jest piękny Ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima sorta Trzeba zapłacić za wódkę Ergo Klozet w tancbudzie jest piękny A zachód słońca nie A ja wam powiem...