– Chevy! – zawołała Riley, biegnąc razem z trzymającym pełen śmieci worek Jessim do ściskającego końską uzdę blondyna. – Widzieliśmy Huberta i Ninę! Hubert i Nina przyjechali! – powtórzyła z podekscytowania, lekko zadyszana zatrzymując się przy bracie, a on spojrzał z ożywieniem to na nią, to na wsadzającego małą Abigail w siodło ojca.
– Leć – powiedział ten dobrodusznie, przejmując wodze. – Odtąd już sobie z Abi poradzimy bez ciebie, nie mała? – Skinął spod kapelusza do siedzącej na koniu dziewczynki, a ta w odpowiedzi przyjęła dumną, jak najbardziej poprawną w granicach jej możliwości postawę, chcąc pokazać, ile się już nauczyła. Chevy nie potrzebował dodatkowej zachęty.
– Dzięki, tato! – rzucił, a za parę chwil już wszyscy troje biegli radośnie wraz z psami przez pola ile sił w nogach, ścinając lśniące w zniżającym się powoli słońcu pędy zboża i wciągając w płuca wychodzący im naprzeciw wiatr.Kiedy zza horyzontu wyłoniła się z równym podnieceniem pędząca do nich dwójka, psy zaczęły szczekać i znacznie ich wyprzedziły, pierwsze dobiegając do starych znajomych. Zwolniły na moment, by poskakać parę razy wokół wyciągających się do nich rąk, lecz zaraz wznowiły bieg, teraz z nowymi jego towarzyszami z powrotem do właścicieli.
Gdy wszyscy spotkali się w jednym miejscu, z rozpędu powpadali sobie w ramiona, bez słowa dzieląc szczęście ponownego spotkania, po całym roku niewidzenia.
Mieli sobie tyle do opowiedzenia...
~~*~~
– ...A teraz jest na mnie jeszcze bardziej wściekły za to, że uratowałem jego! Już czort z tym autem, ale jak można wściekać się na kogoś za to, że uratował ci zad?! – Chevy z pewną frustracją odkrył, że najciekawszym, co mu się przez cały rok przydarzyło, były ostatnie dwa dni.
Obsiedli w piątkę spore, łysawe drzewo o grubych, rozłożystych gałęziach. Hubert i Chevy siedzieli na jednej z wyższych po prawej, Jessy na niskiej po lewej, a Riley i Nina opierały się razem o pień. Psy biegały gdzieś po okolicznych lasach.
– Muszę go zobaczyć. Taki odklejeniec w swoim naturalnie nienaturalnym środowisku: to musi być lepsze od cyrku! – Podrzucający niedojrzałym orzechem Hubert złapał owoc w pięść i opuścił głowę, by posłać kumplowi psotny uśmiech. Chevy prychnął
– Uwierz, nie ma tam nic wartego oglądania – ale uśmiech oddał. Jasny szatyn sprawiał, że całe uzbierane przez te dwa dni napięcie z niego schodziło. Bał się, że w tym roku nie przyjedzie, skoro kończył osiemnaście lat.– Ale tak naprawdę to wcale nie chciałby otruć psa, prawda? Gadał tak tylko, żeby wam dokuczyć? – Obejmująca własne kolana siedemnastolatka, o odcieniu splecionych w warkocz włosów identycznym do brata, zerknęła na siedzącą obok koleżankę.
– A ja wiem? Z mordy wyglądał, jakby chciał otruć mnie... – Riley się skrzywiła.Rozmowa trwała. Chevy i Riley chcieli wiedzieć, jak długo Hubert i Nina zostaną. Hubert i Nina tłumaczyli, że to zależy od ich dziadków (do których tu jak zwykle na wakacje zjechali) i rodziców (którzy zostali jakieś dziesięć tysięcy kilometrów stąd).
Jessy siedział sam na swojej gałęzi w ciszy i głaskał jednego ze stajennych kotów, który podążył tu za nim, tak jak często to robił.Najbardziej milusiński ze wszystkich buras rozlewał mu się na kolanach niczym pianka z ogniska, obserwując otoczenie ze spokojem i głębokim mrukiem rezonującym gdzieś spod zaskakująco aksamitnej kupy futra. W pewnym momencie jednak mruk ustał, a kocie źrenice się zwęziły, gdy na horyzoncie pojawiło się coś dziwnego. Jakiś czarny kształt wzlatywał nad odległą linię drzew i łopotał niczym skrzydła kruka.
Zaciekawiony kocur, wzbudzając swe dzikie instynkty, podniósł się z usypiających je kolan z postawionym ogonem i uszami. Zeskoczył na ziemię i – cały czas wpatrując się w wypatrzony punkt – ruszył cichym truchtem przed siebie.
CZYTASZ
Zepsute serce |boys love story|
RomanceSylogizm prostacki Za darmo nie dostaniesz nic ładnego Zachód słońca jest za darmo A więc nie jest piękny Ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima sorta Trzeba zapłacić za wódkę Ergo Klozet w tancbudzie jest piękny A zachód słońca nie A ja wam powiem...