35. Błędy, których się nie wybacza

120 7 69
                                    

14 kwietnia, obecnie

Było już bardzo późno, a może bardzo wcześnie, gdy Ira skończył opowiadać to, co pamiętał i to, co wydawało mu się, że pamięta.

Pastor tylko z rzadka zadawał pytania, głównie słuchając.

Ira czasami przerywał, by dać mu czas na przyswojenie i przemyślenie, a sobie na przypomnienie wszystkich szczegółów oraz zmianę pozycji na niewygodnym krześle, które wyglądało jak zdobycz z wystawki.

Przesunął palcami po prawym podłokietniku, na którym znajdowały się cztery nacięcia. Si oznaczało cztery. Dlaczego akurat tyle? Czemu nie pięć albo trzy? I dlaczego pamiętał głównie to, co budziło w nim smutek i złość? Sam nie wiedział, że było tego aż tyle. Że tak wiele się wydarzyło, zwłaszcza tych przykrych sytuacji. Ich zdecydowanie było więcej w jego życiu, a przynajmniej lepiej je pamiętał.

Pastor kiwnął głową i zacisnął palce na kubku z herbatą. W końcu westchnął i powiedział:
— Do tej historii przydałoby się coś mocniejszego niż herbata.

— Nie sądziłem, że przyjdzie mi się tu spowiadać — odparł Ira.

Pastor ściągnął brwi, wyglądało, jakby walczył sam ze sobą. Wreszcie zadał pytanie:
— Czy ty i moja córka to coś poważnego?

Więc to o to chodziło? Tylko tym był zainteresowany.
— Powiedziała coś panu?

— Nie mnie, swojemu chłopakowi, Adamowi. — Zrobił pauzę, jak gdyby chciał, by do Iry dotarło słowo: chłopak. — On przyszedł z tym do mnie. Chciał nas ostrzec przed tobą.

Ira znowu zmienił pozycję. Czuł się jak na krześle inkwizytorskim. Plecy, pośladki i uda bolały go tak, jakby wbijały się w nie dziesiątki kolców.
— Sam pan widzi, że miał rację. — Nie zamierzał się bronić.

Pastor odwrócił wzrok.
— Nie mnie oceniać, czy miał, czy nie. Jeśli żałujesz, to Bóg już ci wybaczył. Zbłąkane owieczki Jezus kochał najbardziej.

Ira gorzko zaśmiał się w duchu.
— Niestety, obawiam się, że jest tego więcej.

— Nieśmiało zapytam, czy masz na myśli Reese. — Na twarz pastora wypełzł rumieniec. — Ostatnio bardzo się pokłóciły… o ciebie, jak się domyślam — powiedział twardo.

Ten rumieniec to musiała być złość pomieszana z zazdrością.

Ira dobrze znał ten stan. Pamiętał, że kiedyś ciągle tak się czuł. Był zazdrosny o Hakiego, a później na studiach… Zacisnął powieki i zagryzł policzek. Serce uderzyło mocniej, wręcz boleśnie. Nie chciał tego wspominać, bo i po co. Pozwolił to zniszczyć. Nie. Zniszczył to sam. A później były… te wszystkie kobiety, które wyglądały jak ona… jak Shorty… On… pamiętał… dzień, w którym powiedział, że zrobi to dla niej…

Gdy wróciła mu świadomość, pastor rozmawiał przez telefon, a on leżał na podłodze, wspierając głowę na czymś miękkim i pachnącym trawą cytrynową. Kiedy pastor zorientował się, że Ira patrzył na niego, zamarł, wypowiadając słowo.

Ira przekręcił głowę i zdał sobie sprawę, że tym czymś miękkim i pachnącym były uda Willow. Przypomniał sobie, że chciał z nią porozmawiać, ale zdał sobie też sprawę, że nim doznał ataku, myślał o Hakim, Sarze i przeszłości, która wracała skokowo. Poczuł się beznadziejnie słaby i bezbronny. Nie chciał, żeby widziała go takiego. Nie chciał, żeby ktokolwiek go takim widział. Poderwał się z miejsca, zapominając, że przecież po ataku nigdy nie czuł się dobrze. Zachwiał się i upadłby, gdyby nie pastor. Mężczyzna chwycił go w pasie.

— Willow, otwórz drzwi do schowka! — rozkazał.

To słowo sprawiło, że Ira chciał uciec. W jego wyobraźni schowek był celą, taką samą jak ta w hacjendzie Jorge Fuentesa.

Kiedy usta twoje: ZdradzonyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz