★★★

121 14 3
                                    

Wszystkie rozmowy jakie przeprowadził na tym balu, przyprawiły go o pulsujący ból w skroniach, który nie chciał przejść nawet po mocnym alkoholu zaserwowanym mu na sali balowej. Bastian analizował słowa Eurydosa, później Lydi, a na sam koniec Voltana i doszedł do wniosku, że... że ma ochotę schować się w kokonie własnej ciemności jak wcześniej Vanessa.

Niby znalazł jakąś pomoc po którą tu przybył. Dostał też różne oferty, drugie szanse i nowe sojusze, które mógł zawrzeć po tym, jak wszystkie poprzednie zostały zerwane. Wiedział jednak, że jeśli zacznie już rozważać je na poważnie i brać pod uwagę to wszystko, to wkroczy w cholernie długą, nieprzewidywalną i trudną podróż, w którą będzie musiał zabrać ze sobą Vanessę. Nie wiedział czy dziewczyna była na to gotowa. Ba! Nie wiedział, czy on był na to gotowy! Każda decyzja jakiej by nie podjął, wciągała ją w Roharis, a on nie składał się z bezpiecznych, przyjemnych miejsc, mimo swojego kuszącego wyglądu i tego, co można było tam spotkać.

Bastian westchnął boleśnie, opierając się plecami o pobliską ścianę.

Starał się tyle tygodni nie wplątywać ją w to, co teraz okazało się konieczne. Dziewczyna musiała wejść w boskie kręgi. Musiała poznać ich światy, miejsca, podwładnych, tradycje, zachowania... Po prostu wszystko. Musiała się stać tego chociaż malutką cząstką.

Przejechał palcami po włosach, później po twarzy i odchylił bolącą głowę do tyłu. Miał szczerze dosyć tego dnia. Smyczkowa melodia przyprawiała go o mdłości, tak samo szmery rozmów, śmiechu, czy nawet odgłosów szeleszczącego materiału strojów tancerzy na parkiecie. Wszystko piszczało. Zgrzytało. Okropnie przytłaczało Bastaiana i gdy już myślał, że uwolni z siebie cienie, żeby udusić ich wszystkich, zobaczył.

Zobaczył ją.

Zmartwienia uleciały z niego momentalnie, a ból głowy minął jak ręką odjął.

Wyprostował się.

Jego rozszerzone oczy spoczęły na Vanessie wirującej w tańcu razem z jakimś wysokim mężczyzną w czerwieni. Nie patrzyła na niego, nie zauważyła – mógł w związku z tym podziwiać ją bez najmniejszych przeszkód.

Wcześniej, jeszcze w Przystani, kiedy wyszła ze swojego pokoju przebrana w kreację na bal, musiał aż wstrzymać oddech, żeby nie jęknąć albo nie sapnąć. Dziękował jej w duchu, że nie przyglądała mu się zbyt długo – z łatwością zauważyłaby jego oczy, które w ten sam łaknący, pożądliwy i dziki sposób, obserwowały ją właśnie na parkiecie.

Kreacja na ramiączkach jaką sobie wybrała, była... Była niesamowicie piękna. Wykonana w szmaragdowym odcieniu pasowała idealnie do złotego odcienia jej długich włosów opadających falami na plecy. Do tego cały materiał został wzbogacony o cienką warstwę brokatu, który skrzył się w świetle diamentowych żyrandoli i złota ozdób sali.

Vanessa zakręciła się w tańcu, odkrywając tył sukni, który zdobiły sznurki poprzeplatane na krzyż. Jego uwadzę nie umknął jej cudowny, szczery uśmiech, którym obdarzyła innego mężczyznę. Słowem, dziewczyna wyglądała jak diament pośród zwyczajnych kamieni.

I to przebrany w suknię w jego ulubionym kolorze.

Bastian uświadomił sobie nagle jedno. Tyle miesięcy się przed tym wzbraniał, ale teraz nie miał już zamiaru okłamywać sam siebie. To nie miało żadnego sensu. Uciekanie przed swoimi uczuciami nigdy się dla niego dobrze nie kończyło. Prędzej czy później wybuchnie z natłoku przerastających go emocji. Najprościej było przyznać, że chciał zdobyć ten diament.

Nie.

On musiał zdobyć ten diament.

Dostać się do jego serca i duszy. Rozrosnąć się do ogromnych rozmiarów. Pozwolić, żeby przejęła nad nim resztkę władzy i została tam na zawsze.

Na wsze czasy.

Na całą wieczność.

Wiedział jednak, że to niemożliwe.

Wiedział, że jego marzenia nigdy się nie spełnią.

Nie mógł wiecznie żyć w bajce swoich wyobrażeń, a zamiast tego musiał pogodzić się z przykrą teraźniejszością. I z samym sobą. Tym kim był on, a kim ona, ponieważ między nimi istniała przepaść, a on potrafił niszczyć wszystko, potrafiłby pogłębić tą przepaść z łatwością.

Ale z drugiej strony, łączyło ich w pewien sposób coś nieodwracalnego.

To coś dawało mu nadzieję na...

Na coś więcej; coś, na co nie zasługiwał.

Więź Gwiazd dawała mu do tej pory nadzieję, jednak zrozumiał pośród tych wszystkich rozradowanych ludzi, że nie dane było im nic ponad to połączenie. Ba! Nawet to połączenie nie było im dane, ponieważ przecież dotyczyło tylko Vity i Mors.

Nie była pisana im była żadna radość.

Żadne głębsze uczucia.

Żadne dobre uczucia.

Musiał złączyć ich przypadek, który wplątał ich w coś...

Coś czego w przeciwieństwie do niego nie chciała.

Ona nie czuła tego samego. Owszem, przeprosiła go za swoje zachowanie, ale nadal darzyła go jedynie nienawiścią i dystansem, za to on...

Nie.

Pomylił się.

Nie był gotowy.

Nie był gotowy poczuć tego bólu, gdy wreszcie wypowie je w głowie ze świadomością, że nigdy nie zostaną odwzajemnione.

Spojrzał na wygojony ślad po ochronnym pakcie krwi. Cicho westchnął. Przybrał swoją bezpieczną maskę chłodnej obojętności i oderwał się od ściany, ruszając w stronę skarbu, którego nie mógł nigdy zdobyć.

Splątani PrzeznaczeniemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz