I

35 2 0
                                    

Godzina ósma trzydzieści.

Porządkowałem materiały na półkach, układając je kolorystycznie. Niektóre wymagały ponownego zwinięcia na końcach, niektóre tylko z uwagą przesuwałem.

Za mną rozległ się trzask otwieranej kasy. Natychmiast się odwróciłem.

- Mogę już iść? - Victor opierał się niechlujnie o ladę spoglądając w szufladkę kasy z zadowoleniem. Przeniósł na mnie wzrok i wyraz jego twarzy zmienił się na znudzony.

Mimowolnie zacisnąłem dłoń w pięść i ponownie zwróciłem się do półek, nadal jednak mając na oku kasę. Nic mu się z niej nie należało.

- Jak posortujesz guziki.

Młodzieniec z dramatycznym westchnięciem wrócił do blaszanego pudełka znajdującego się na małym, drewnianym stoliku po prawej stronie od lady.

Uporał się z zadaniem podejrzanie szybko, ale pozwoliłem mu iść. Sam zrobię to lepiej.


Ósma czterdzieści trzy. Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Zaskoczony odwróciłem się ku wejściu. Kto o tej porze...?

Kobieta. Uwagę zwracało jej wielkie i przemoczone, choć niewątpliwie piękne futro. Na głowie miała kapelusz, równie mokry. Spod niego spoglądały na mnie ciemne, błyszczące, tajemnicze oczy, okolone długimi rzęsami. Jej twarz, mimo spokojnego wyrazu, zdradzała żywiołową naturę.

Gdyby pora była wcześniejsza, gdybym jeszcze miał choć odrobinę chęci do życia, podziwiałbym jej urodę. Ale nie miałem.

- Dobry wieczór - szepnęła głosem niższym niż się spodziewałem. - Przepraszam, że o tej porze. Potrzebuję eleganckiej sukienki.

- Dobry wieczór. A... - zaciąłem się. - Sukienki... Znaczy się, ma pani jakiś konkretny krój na myśli... czy mam pokazać katalog?

- Nie mam... Ale musi być czarna.

Czarna. Czyli pogrzeb.

Zaprosiłem ją do lady, na której rozłożyłem katalogi. Przeglądała pożółkłe strony z sukienkami z koronkowymi rękawami do łokcia, przepasane szarfą w talii, które dopiero zaczynały być modne, żurnale różnego typu. Zajęło jej do dobre dziesięć minut. Wiem, bo rzucałem okiem na zegar co kilkanaście sekund.

- Ten – odezwała się, znów tym swoim tajemniczym szeptem.

- Za chwilę zamykam. Może pani przyjść jutro, pani...

- Anna Morue - spojrzała na mnie tak dziwnie, że się wzdrygnąłem. A potem złożyła razem ręce - Proszę, proszę! Tylko niech pan zdejmie miarę! Jutro też przyjdę - uniosła głowę tak, że jej oczy wydały się większe niż poprzednio, a jej usta lekko rozchyliły. - Zapłacę panu ekstra, ale potrzebuję jej szybko!

Nigdy nie byłem dobry w odmawianiu. Zacisnąłem szczękę. To nie powinno zająć długo.

Na szczęście miałem rację. Uporaliśmy się w kolejne kilkanaście minut, ale wiedziałem, że będę miał w domu dodatkową robotę z rozrysowywaniem. Miałem nadzieję, że to mi się opłaci.

- Proszę, niech pan to zrobi... szybko – przy wyjściu odwróciła się. Na jej twarz wypłynął niepokojący uśmiech.

I zniknęła w ciemności.

Niezwłocznie zebrałem swoje rzeczy, ubrałem płaszcz i kapelusz, zamknąłem lokal i wyszedłem na dwór.

Wiatr zimnym podmuchem uderzył mnie w twarz, przez co z moich ust prawie wyrwało się przekleństwo. A ja nigdy nie przeklinałem. Całe szczęście, moje mieszkanie znajdowało się jedynie parę ulic stąd.

Wesele MefistofelesaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz