Rozdział 14

55 10 0
                                    

Przez kolejne trzy dni leżałam plackiem pod milionem ciepłych kocy w łóżku, nie mogąc do końca dojść do siebie.

Kursowałam tylko i wyłącznie do łazienki, która stała się moim obowiązkowym miejscem odwiedzin przynajmniej raz na godzinę (znałam już każdą szmaragdową kafelkę na pamięć).

Ojciec początkowo naprawdę spanikował i za wszelką cenę chciał zaciągnąć mnie do szpitala, jednak całe szczęście szybko zrozumiał, że mój stan nie był na tyle poważny, by mnie tam transportować i dodatkowo jeszcze stresować. Razem z moim straumatyzowanym żołądkiem potrzebowaliśmy po prostu odpoczynku i dobrej regeneracji.

Okazało się, że przyczyną zatrucia była prawdopodobnie sałatka z serem pleśniowym, której nigdy nie podejrzewałabym o wywołanie takiego zamieszania. Nie wiem, jakim cudem zatruło się nią aż tyle osób, jednak według świadków, nasza placówka świeciła teraz pustkami do tego stopnia, że ani razu nie zabrakło papieru w toalecie.

Z wiadomych powodów musiałam przełożyć zaplanowaną na dzisiaj wizytę u pani Summers, gdyż nie czułam się jeszcze na siłach, by tam dotrzeć. Mój stan fizyczny i psychiczny pozostawiał wiele do życzenia. Obiecałam jednak grzecznie przez telefon, że dam znać, gdy tylko poczuję się trochę lepiej. Jednak czy w najbliższym czasie faktycznie byłabym w pełni gotowa na kolejną, tak emocjonalną rozmowę? Wątpię.

Całe szczęście lekko siny nadgarstek nie dawał już o sobie praktycznie znać, więc lewa ręka powróciła do pełnej sprawności. Mogłam więc spokojnie wiązać wysokiego kucyka czy opierać się nią o toaletę. Same plusy.

Nadal leżąc w łóżku, po raz setny dzisiejszego dnia, znudzona przeglądałam Instagrama, który dosłownie świecił pustkami. W sumie nic dziwnego, skoro większość moich znajomych zdychała w domu i nie miała zbytnio czym się chwalić. Mój senny wzrok zatrzymał się dopiero na artystycznym zdjęciu pomarańczowego motoru, który stał na środku drogi w obliczu przepięknego zachodu słońca. Wokół rozciągały się złociste pola, których widok ani trochę mnie nie zachwycił. Oczywiście autorem zdjęcia okazał się nie kto inny jak Christian.

Nie wiem, czy to wina ponownie narastającej gorączki, czy zwykłej ludzkiej ciekawości, ale naszła mnie ogromna ochota na dokładne przestalkowanie jego profilu. Bez skrępowania kliknęłam więc w nazwę użytkownika i zaczęłam z zaciekawieniem przyglądać się każdemu opublikowanemu zdjęciu. Oczywiście większość pochodziła z epickich imprez, wygranych meczów koszykówki czy dalekich podróży, których chłopak odbył już naprawdę sporo. Zanzibar, Tajlandia, Australia, Islandia. Byłam szczerze zachwycona.

Jedna fotografia szczególnie przykuła mój wzrok. Widniała na niej Sheila. Rodzeństwo stało razem pod wielkim diabelskim młynem, trzymając się za ręce. Dziewczynka miała na głowie kolorową chustę, a w lewej ręce trzymała niebieską watę cukrową. Zapewne straciła wszystkie włosy podczas wyczerpującej walki z chorobą. Rodzeństwo miało na nim dwanaście, może trzynaście lat. Na profil dodane zostało ponad dwa lata temu i podpisane zostało tylko i wyłącznie emotką czerwonego serduszka.

Zrobiło mi się niesamowicie przykro. Siostra Chrisa wyglądała tutaj na taką szczęśliwą i pełną sił. Była niewinną, uroczą dziewczynką, na którą czekało zapewne tyle niesamowitych przygód. Dlaczego Bóg tak szybko zdecydował się wziąć ją pod swoje skrzydła?

Po dobrych kilkunastu sekundach z głębokiego zamyślenia wyrwał mnie kilkukrotny dzwonek do drzwi wejściowych. Czyżby rozkojarzony ojciec znowu zostawił rano niedomkniętą bramę wjazdową?

Bardzo się zdziwiłam, gdyż nie oczekiwaliśmy dzisiaj żadnych gości. Szczególnie że tata nadal nie wrócił z pracy i na razie się na to nie zapowiadało. Wsunęłam lodowate stopy w kapcie, niczym porażony prądem zombie zwlokłam się na dół i znudzona otworzyłam ciężkie drzwi, podciągając rękawy grubej bluzy w kolorze rubinowym. Gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam stojącą przede mną osobę, wprost zaniemówiłam.

PrimroseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz