﴿ ₵чBΞᴚϷՄͷK ﴾

32 5 1
                                    

days are passing - one by one
just like my dreams
I rarely believe
now

Biegł ulicą świateł i cieni. Jego ciepły oddech mieszał się z wiatrem uderzającym go w twarz. Obcasy skórzanych, pięknie wykończonych na zamówienie butów z cholewką stukały o ciągnący się w nieskończoność między wysokimi budynkami beton.

Lepiej uciekaj, bo jestem wyjęty spod prawa.

Ale to Hongjoong był banitą.

Wiedział, że się zbliżali. Nie słyszał ani kroków, ani oddechów, ani strzałów. Tu wiecznie panowała niezmierzona cisza. Tylko jedno krótkie kliknięcie dzieliło go od śmierci. Kto raz je usłyszał, zwykle słyszał je po raz ostatni. Jednak on miał to nieszczęście pozostania przy życiu, kiedy jego rodzinę anihilowano. Słyszał je głośno i wyraźnie.

Klik.

Nie ma jego dziadka.

Klik.

Znika ojciec.

Klik.

Znika matka.

Klik.

Nie zdążył zarejestrować ostatniej śmierci. Bezpowrotnego zniknięcia. Nagle widział gwiazdy. Przysiągłby, że je widział, mimo że znał je tylko z opowieści. A chwilę potem oślepiło go ostre zielone światło. Jedynym dźwiękiem, który słyszał cały ten czas, było dyszenie tuż obok niego. Zorientował się, że niesie go na plecach jakiś mężczyzna z twarzą zasłoniętą chustą. Miał przebite uszy i tłuste włosy. Był banitą.

Jego dłoń zacisnęła się na metalowej rurce, okręcił się na niej i nie zwalniając popędził ciasnym przejściem między budynkami. Właściwie nic już nie mógł zrobić. Mógł tylko biec. Wcale nie ruszał nogami, to one same niosły go naprzód, jakby naprawdę było dokąd uciec.

Uniósł wzrok do szarego sufitu zawieszonego jeszcze wyżej niż strzeliste bloki ze stali, szkła i betonu. Kiedyś wierzył, że ponad tym sufitem, ponad jego marnym życiem i nieudanymi próbami, że gdzieś tam wysoko i daleko, są gwiazdy.

Teraz tylko biegł.

Docierał już chyba do granicy miasta. Wielki labirynt wieżowców otaczała szeroka na dziesięć metrów przepaść, a patrząc w dół nie dało się zobaczyć nic prócz pustki. Niektórzy wpatrując się w tę otchłań tracili zmysły. Wiedzieli, że gdzieś za nią czekała wolność, ale nie mogli jej sięgnąć ani ujrzeć. Po drugiej stronie też nic nie było. Tylko błyszcząca gładka powierzchnia.

Właściwie nic nie przemawiało bardziej za zawróceniem, niż za skokiem nad przepaścią. Miał takie same zerowe szanse na przeżycie.

Chyba się bał, tylko nie potrafił tego przetworzyć przez ilość adrenaliny, jaką wytworzył jego organizm. Nogi bolały go tak bardzo, że wcale ich nie czuł. Tylko wiatr owiewał jego spoconą szyję. Tylko oczy nieco nawilgły.

Grunt wymknął mu się spod stóp. Zawisł w krótkiej nieskończoności. Przez sekundę i nad nim, i pod nim było niebo.

Nikt nie mógł przeskoczyć parunastu metrów. A nawet jeśli tak, to po co?

Spadł w głęboką noc pozbawioną gwiazd.

Bezprawie | ATEEZ Cyberpunk AUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz