Rozdział I - Początek początku

298 10 15
                                    

Cześć!

Nazywam się Jack Nielsen, jestem uczniem najzwyklejszego liceum w Anchorage na Alasce. Nie mam pojęcia dlaczego dopiero teraz próbuję opisać wszystkie niewyobrażalne sytuacje, które spontanicznymi ruchami  magicznego dłuta wykuwane  były w mojej w mojej pamięci przez ostatnie kilka miesięcy... Ale może właśnie sam udzieliłem sobie odpowiedzi?  Może w głębi pragnę, żeby te wspomnienia nie pozostały tylko moim ciężarem? Nawet jeżeli moim jedynym wybawcą ma okazać się stary , obskurny dyktafon, zawsze warto spróbować.

Krótka autobiografia. 

Od dziecka topię swe smutki w odmętach chlorowanej basenowej wody... Nudny człowiekł rzekłby - pływanie jest moją pasją. Nie wyróżniam się niczym szególnie spektakularnym, poza wrodzonym magnesem przyciągającym problemy. Pozostaję jednak normalnym nastolatkiem, zapewniam. Jedynie po szalonym spotkaniu z ...

No dobrze, zacznijmy od początku Początku.

❄ JAKIŚ CZAS TEMU ❄

Pośpiesznie zerknąłem na zegarek. Wskazywał godzinę 7:27, więc pozostawały mi trzy minuty, aby z  pływalni dobiec do miejsca udręki, szkoły, znajdującej się na obrzeżach miasta. Napomnę o fakcie, że taki dystans mierzy sobie ćwiartkę maratonu, a z całym szacunkiem dla moich sportowych umiejętności, sprinterem wybitnej klasy nie jestem. Kątem oka uchwyciłem rozkład jazdy autobusów. Podszedłem bliżej przystanku, żeby odczytać czas odjazdu. Musiałem silnie wytężać wzrok, kartka liczyła już swoje lata i trudno było dostrzec co zostało tam nabazgrane.

,, No pięknie" pomyślałem. Ostatni autubus wyruszył w trasę jakieś piętnaście minut temu, a następny kierowca zawita tu dopiero za kilka godzin. Z desperacją zacząłem rozglądać się na boki w poszukiwaniu alternatywnego środka transportu. Dostrzegłem jedynie zielonego, starego Forda i opierającego się o niego brodatego mężczyznę. Facet nie wyglądał zbyt przyjaźnie. Lewą ręką próbował celować kubkiem kawy do ust, a w prawej dzierżył smartfona. Energicznie przejeżdżał kciukiem po ekranie. Podbiegłem do niego i zagadnąłem, czy nie jedzie czasem w kierunku Maclness Street. Łypnął tylko na mnie groźnie i odburknął coś niezrozumiale, wracając do poprzednich, pasjonujących zajęć. Wzniosłem oczu ku niebu. 7:28. Pierwsza - geografia. Test. Nie mogę się spóźnić, bo moja opinia wśród nauczycieli nie malowała się w tęczowych barwach , powiedziałbym, że jest godna politowania. A Pani Leereyd nie toleruje wpadania na jej lekcje po dzwonku, zwłaszcza podczas egzaminowania przyszłości narodu amerykańskiego...

Podświadomie snułem już plany o wtargnięciu dopiero na drugą godzinę lekcyjną, pod pretekstem wizyty u lekarza profesora ortopedy pracującego tylko porankami w prywatnej klinice na wiecznie słonecznych obrzeżach Melbourne. Wtem z zamyślenia wyrwał mnie pisk opon i znajomy krzyk.

-Znowu tak długo szukałeś majtek w basenie ?

Spojrzałem w tamtym kierunku. Kilka metrów ode mnie zatrzymał się biały kabriolet, z którego wręcz wylewała się uśmiechnięta postać. Prychnąłem i bez zastanowienia wskoczyłem do samochodu. Za kierownicą siedział Steven, mój starszy brat. Jak zazwyczaj miał rozczochrane ( ze smutkiem dodam, że NIEUMYTE) kruczoczarne włosy, oklapnięte na jego pulchną twarz, zielony podkoszulek i szorty w kratę. Nie powalał stylem, ale zawsze wiedział, kiedy go potrzebuje.

- Masz jakiś radar wykrywający kłopoty? - spytałem unosząc brew.
Stev zaśmiał się i dodał gazu.
-Nie, ale ty jesteś jak wiecznie niezastygła polewa zdobiąca wierzch donuta - odparł, a gdy spostrzegł moje zniesmaczenie pomieszane ze zdziwieniem, dodał - do lepkich, słodkich cieczy, przylepiają się różne niezidentyfikowane rzeczy. Problemy, czasem problemy, a bardzo często ...
-Wielki, szpanujący pozornie wysublimowanym słownictwem brat? - ukąsiłem w czułe miejsce.
-Pozornie?! - obruszył się teatralnie, angażując wszystkie pokłady aktorskiego beztalencia - Wątpisz w powalającą siłę mej wypowiedzi? Ha! W takim razie ja zwątpie w prędkość ujeżdżanej przeze mnie maszyny! - wypowiedziawszy ostatnie zdanie, zwolnił samochód, tak, że wyświetlacz wskazywał prędkość 20 kilometrów na godzinę.
-Aahgg - wydałem z siebie dźwięk irytacji. Nienawidziłem ślimaczego tempa.
-Nie usłyszałem błagania o litość - dręczył mnie, czerpiąc z tego nie małą satysfakcję.
-Przepraszam, bro. Po prostu jedź - odrzekłem, i już do końca podróży postanowiłem trzymać język za zębami. Bogu niech będą dzięki za to, że ulice świeciły w ten dzień pustkami. Zastanawiałem się, czy nie wybuchła biologiczna bomba, czy zaraz nie wyskoczą na nas zmutowane wybryki natury, lub czy nie ogłoszono bardzo przedświątecznej wyprzedaży. . .

IcePassengerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz