Rozdział VI - Stabilizacja umysłowa potrzebna od zaraz

28 3 1
                                    

Kilka dni po wielkim nieporozumieniu, jakim było spotkanie z Faith, nastąpił przełom. Spokój, który dopiero co odzyskałem, ponownie został mi bezczelnie wydarty.

Tydzień rozpoczął się najzwyklej, od pływalni. Autobus. Krzyki roześmianych dzieciaków tryskających niewyobrażalną jak na poniedziałek energią. Dwadzieścia pięć metrów dzielących przeludniony przystanek i równie zapchaną szkołę. Samotna ławka. Gwar i brutalne szuranie krzeseł po parkiecie. Głos nauczyciela. Wyczekiwany dzwonek.
Błyskawicznie podniosłem się ze swojego stanowiska szczęśliwy, że znowu będę mógł zniknąć. Przekraczając próg drzwi, na ramieniu poczułem delikatną dłoń nauczycielki.
-Jack, dyrektor Zee prosi Cię do swojego gabinetu- widząc pojawiające się na mojej twarzy przerażenie, dodała pospiesznie - spokojnie, nie musisz się niczym martwić. Postaraj się do niej wstąpić kiedy znajdziesz chwilkę - wypowiedź zwieńczyła szerokim uśmiechem. Odwzajemniłem go i zdałem sobie sprawę, że na prawdę lubię tę kobietę. Wybaczając jej fakt, że uczy tak nudnego przedmiotu jak ekonomia. Cóż, błędy w życiu się zdarzają.
Postanowiłem nie zwlekać z moją wizytą u dyrektorki. Na wpół biegnąc dotarłem do brunatnobrązowych drzwi, na których umocowana była pozłacana tabliczka z napisem Dyrektor Viviene Zee. Nie potrafię połączyć z tą osobą żadnej optymistycznej ani dołującej historii. W zasadzie jest mi ona w satysfakcjonujący sposób bardzo obojętna. Dość sympatyczna, trochę strachliwa, przeważnie nie podnosząca głosu. Ostrożnie zapukałem, dwa razy, nie za mocno uderzając o drzwi.

-Momencik!- odpowiedział mi zagubiony głos. Chwyciłem dłońmi za ramiona plecaka. Po chwili usłyszałem energiczny stukot szpilek uderzających o podłogę po drugiej stronie. Niemal widziałem jak dyrektorka zatrzymuje się kilka centymetrów od wejścia próbując złapać i uspokoić oddech. Wiele wysiłku musiała włożyć w to, żeby sprawiać wrażenie opanowanej i pewnej siebie.

-Przepra...-zaczęła pospiesznie, ale szybko się wyprostowała i poprawiła widząc mnie.- Witaj, Jack. Nie spodziewałam się twojej wizyty tak szybko.

Skinąłem tylko głową, a ona gestem zaprosiła mnie do środka. Wystrój panujący wewnątrz był przytłaczający. Stare meble będące śladem po poprzednim właścicielu straszyły i nadawały ponurości. Kontrastujące z nimi nowoczesne, białe biurko przykryte stertą papierów sprawiało wrażenie kompletnie oderwanego od całości.

-Przepraszam cię za bałagan, nadal przeprowadzam tu gruntowne zmiany.

Jakby na dowód prawdziwości swoich słów wskazała ręką odmalowane ściany i stół. Usiedliśmy. Pani Zee oparła przedramiona o blat wbijając we mnie niejasne spojrzenie. Spostrzegając moje zmieszanie uśmiechnęła się zachęcająco przysuwając przy tym pod mój nos talerzyk z ciasteczkami.

-Naturalne wypieki mojej siostry. Poczęstuj się, Jack.

Z początku zamierzałem odmówić, jednak nie chciałem jej urazić. Grzecznie chwyciłem najapetyczniej wyglądającego różowego makaronika i podziękowałem.
-A więc - zaczęła podczas gdy ja starałem jak najdyskretniej usunąć okruszki z kącikòw moich ust- Posłuchaj mnie bardzo uważnie, nie chcę, aby po tej rozmowie nasze stosunki uległy zmianie- jej ton sprawiał wrażenie chłodniejszego, mniej przystępnego. To był chyba odpowiedni moment na odczuwanie niepokoju i minimalnego dyskomfortu.
-Rozumiem - odpowiedziałem bardzo zachowawczo.
- Co wiesz o zniknięciu Faith Enfer? - spojrzałem jej w oczy lekko zaskoczony. Od pewnego czasu nie lubiłem, kiedy ktoś wypowiadał jej pełne imię i nazwisko. Zauważyłem, że brzmiało jak pseudonim wiedźmy z Transylwanii. Nie zdawałem sobie sprawy, co ta kobieta może mieć wspólnego z Faith. Oparłem dłoń na spiętym karku. Postanowiłem dać porwać się mej spontaniczności.
-Miała kota- nie zastanowilem się nad tą wypowiedzią.
Dyrektorka zacisnęła zęby i z furią uderzyła zaciśniętymi pięściami o blat.
-Czy ty masz mnie za niepełnosprawną umysłowo? - zdusiła głos. Wykonała teatralny gest ręką i z donośnym szlochem opadła na fotel - Mógłbyś chociaż to ułatwić i skłamać. Powiedzieć że nie masz z nią nic wspólnego.
-Nie mam- zdezorientowany próbowałem ratować sytuację. Zee potarła czoło.
-Myślisz, że dla mnie to jest proste?- spytała nie ukrywając zmęczenia - tysiące protokołów, sprawy w sądzie, tłumaczenie się Rubbenowi...
Zauważyła malujące się na mojej twarzy zdziwienie i westchnęła.
-Błagam, powiedz mi, że wiesz gdzie ona jest - poprawiłem się na krześle,które nagle zaczęło stawać się okropnie niewygodne. Nie rozumiałem tej rozhisteryzowanej kobiety. Cały czas zmieniała maski charakteru, niczym jakiś wyrafinowany psychopata. Jak aktorka. Seryjna zabójczyni. Faith.
-Nie chcesz mi pomóc, czy na prawdę nie wiesz co się stało z tą cholerą? - znowu spojrzałem jej w oczy. Tylko tym razem zobaczyłem coś więcej. Prawdę. Prawdę, która ukrywała się jak zamknięta stara skrzynia, czekająca na klucz, którym byłem ja. Zacząłem dostrzegać jej emocje, poprawka, zacząłem CZUĆ jej emocje spowijające moje ciało i łaskoczące skronie. Pomimo wszystko, ta kabieta pozostała dla mnie prawdziwa.
Na poważnie, coś ją bolało, uwierało. I nie były to niewygodne, niebotycznie wysokie szpilki. Chciałem kłamać, udawać, że nie rozmawiałem z dziewczyną ani razu, lecz jakiś wewnętrzny głos kazał mi wszystko wyjawić. Nie mogłem zostawić Zee z tym wszystkim.
Moje zwlekanie okazało się jednak zbyt długie. Dyrektorka z niesmakiem popatrzyła na dokumenty leżące obok swojej ręki. Odsunęła fotel chcąc się podnieść.
-Tamtej nocy po pożarze - zacząłem, notując kątem oka zawahanie mojej rozmówczyni - uciekła do lasu. Bała się. - spróbowałem odczytać z twarzy Zee cokolwiek. Gniew wywołany moim ociąganiem. Ulgę po udanej próbie wymuszenia na mnie zeznania dowodów . A ona zaśmiała się tylko i pokręciła głową. Wstała i ruchem ręki pokazała mi, że mam odejść. Kolejny raz dzisiejszego dnia czułem się totalnie oderwany od biegnącego obok mnie życia, za którym chyba nie nadążałem. Kompletnie nie rozumiałem, co się dzieje. Nie mogąc ukryć mojego szoku i zdumienia wstałem, a następnie szybkim ruchem prześlizgnąłem się obok dyrektorki. Usatysfakcjonowany z możliwości opuszczenia tego miejsca, wyszedłem na korytarz. Usłyszałem tylko wciąż drgający od stłumionego śmiechu głos Zee.
-Bądź czujny, Jack. Czujny - dodała i rozchichotała się zatrzaskujac z impetem drzwi. Bałem się odwrócić i spojrzeć, czy aby nie wyrwała ich przy tym z zawiasów. Rozglądając się desperacko z ulgą dostrzegłem, że wszystko wokół wróciło do normy. Nikt nawet nie zauważył mojej wizyty. Wyciągnąłem telefon i już mialem zamiar napisać o tym wszystkim Kylan'owi, gdy uświadomiłem sobie, że jeszcze na to za wcześnie. Nie byłem pewien nawet jak zacząć własną mowę obrończą.
Koniec dnia szkolnego zwiastował dla mnie tak odwlekany powrót do domu. Nie miałem ochoty tam wracać, ale co innego mogłoby mnie zająć? Miałbym kolejny raz wskoczyć do wodnej toni publicznego basenu, oczekując w tym przepełnionym ciszą miejscu na odpowiedź? Może udałbym się w kierunku Mike's Hause z nadzieją, że właściciel pozwoli mi zjeść najlepszego hamburgera zupełnie za darmo, ponownie dopisując mój dług do wielkiego zeszytu zaległości. W grę wchodziła jeszcze szkolna biblioteka. Nie znam nikogo (może poza starą bibliotekarką w której żyłach płynie czysty jad czarnej mamby) kto zaglądałby w to miejsce. Ciche, puste pomieszczenie. Gry i zabawy na pierwszym piętrze w formie labiryntu regałów. Już dziś dodatkowa atrakcja : poczuj się jak podczas zimowego poranka i poodciskaj orzełki w puchu kurzu! Czyż nie brzmi jak reklama desperacji?
Wziąłem więc głęboki oddech i dałem porwać się moim odzianym w brudne conversy stopom.

×××××××××××××××××

Dotarłem do pogożeliska. Osiadły popiół kontrastował z otulającą go ze wszystkich stron zielenią domowych ogródków.
Mieszkanie Faith. A raczej to, co z niego pozostało, dodałem w myślach. Sięgając wzrokiem ku najlepiej zachowanym elementom budowli, dostrzegłem dość sporą , zabawkową figurkę. Bijąca od niej barwa czerwieni uderzała mnie i sprawiała , że miękło mi serce. To musiało należeć do któregoś z braci Faith.
Nie wiedzieć czemu, po mojej twarzy zsunęła się nikła strużka łzy. Nigdy nie poznałem tej rodziny. Zapewne nie spotkałbym się z nimi na wspólnym, pełnym ciepła obiedzie. Jednak coś sprawiało, że nie mogłem znieść myśli o ich śmierci. Kochająca się familia.
Wtem nagle ledwo dostrzegalny ruch wyrwał mnie z melancholijnego otępienia. Ujrzałem kulącą się przy zabawce postać.
Miała poszarpany, wyblakły płaszcz, spod którego wyłaniały się niepewnie wychudzone ręce. Kościste palce zaciskały się na figurce pozostawiając na niej soczyście czarne plamy, jakby z sadzy. Dopiero w tym momencie ujrzałem twarz owej osoby - obłąkany wzrok zatrzymywał się to na przedmiocie, to na malującym się w oddali lesie.
Była to młoda kobieta. Miała niezwykle błękitne oczy, silnie kontrastujące z napuchniętymi od płaczu powiekami. Mogłaby wydawać się piękna, gdyby nie ten okrutnie bezbronny i zrozpaczony wyraz twarzy.
Jack.
Usłyszałem w myślach.
Ty jesteś JACK.
Dreszcz przebiegł moje ciało od stóp do czubka głowy. Zaczynało się robić co najmniej przerażająco.
Jeszcze raz spojrzałem na twarz kobiety.
To była ona. Wynędzniała, przestraszona Faith.
Zatrzymałem pokłady impulsu nakazującego mojemu ciału uciekać. Pewnym krokiem przekroczyłem ,,próg" gruzowiska i zbliżyłem się do dziewczyny. Gdy znalazłem się na odległość wyciągniętej ręki, powoli podniosła na mnie wzrok. Nikomu nie życzyłbym doznania takiej fali bólu, którą w tamtej chwili dostrzegłem na jej twarzy. Skrawkiem brudnego rękawa otarła ostatnie łzy i powoli wstała, nie wypuszczając z dłoni figurki.
Wstrzymałem oddech. Kiedy ponownie sięgnęła ręką ku swojej twarzy, jej postać przemieniła się.
Znów miałem przed sobą tamtą Faith. Nosiła tę samą bluzę, w której widziałem ją w dniu katastrofy , a jej twarz zdobił niewinny uśmiech. Wyprostowana i pełna wdzięku sylwetka w niczym nie przypominała tamtej znużonej osoby, którą zastałem przybywając tutaj.
-Cześć- usłyszałem. Wbiłem w nią pełen wyrzutu wzrok.
-Cześć? - spytałem, starając się nasycić każdą literę tonem nienawiści.
-Przepraszam- dodała z konsternacją- wolisz Dzień dobry? - uniosła jedną brew udając zdziwienie.
Spojrzałem jej głęboko w oczy. Czaiło się tam tylko czyste oburzenie. Nie wytrzymałem.
- To wszystko co masz mi do powiedzenia...- zatrzymałem się, wskazując na otaczający nas krajobraz - ... po tym ?!
Pomimo mojej furii, jej twarz pozostała niewzruszona.
-Co to za sztuczka z tą zmianą postaci? Ten pożar? Po co ja Ci do tego jestem? Co takiego posiada Jack Nielsen, że jest tak ważnym elementem twojej chorej układanki?!
Wyrzucałem z siebie słowa jak z naładowanego kałasznikowa. Brutalnie ciskałem w nią wszystkim, co tliło się w mojej udręczonej duszy przez długi czas. Krzyczałem i szlochałem, wylewając żal oraz ból zadany mi przez ojca, odrzucenie doznane po stracie matki, furię, którą odczuwałem z każdym upokorzeniem mnie przez Kylana, będącego zarazem najwierniejszym przyjacielem. Płakałem za Stevena, cierpiącego w równym stopniu jak ja, za wszystkie jego eks-dziewczyny zostawiające go po tym, gdy dowiedziały się o kondycji jego rodziny. Przeklinałem na moją nieudolność, bezsilność i niewiedzę.
Lecz najbardziej w tym wszystkim czułem nieograniczoną nienawiść do dziewczyny, która stała niczym najzimniejszy kamień pośród oceanu mojego żalu.
-Widzisz, Jack - odparła bezbarwnym, lecz  lekko drżącym głosem - a ja umarłam.


**********************************************************************************

IcePassengerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz