Dżem z ostu, cz. 1.

190 4 9
                                    


Czerwony opel wtoczył się powoli na podjazd i znieruchomiał. Przez dobrą chwilę nic się nie działo, a potem tylne drzwi uchyliły się i na zewnątrz wyskoczył kudłaty kundelek. Obejrzał się za siebie z wyraźnym niesmakiem i szybko pobiegł w krzaki. Po chwili przednimi drzwiami wysiadł wysoki mężczyzna.

– Nigdy więcej z wami nie jadę, wariatki – oświadczył i ruszył za psem.

– Jacy delikatni, no nie? – Agata, którą mąż w chwilach dalekich od czułości określał także mianem Hogaty, wychynęła w wozu i wzruszyła ramionami.

Jej młodsza kopia dołączyła do matki i, składając dłonie w trąbkę, zawołała w stronę krzaków:

– I tak nas kochacie!

– Bo nie mamy wyjścia, taki już smutny los męża, ojca i psa, no nie, Wafel? – Marcin wynurzył się z zarośli i pokręcił głową udając zgorszenie. – Ale jak jeszcze raz twojej matce zachce się prowadzić auto i walić po krawężnikach, gdzie popadnie, to zabiję bez litości!

Wafel powęszył chwilę wokół jego nóg i kichnął. Jemu w zasadzie było wszystko jedno, grunt, że nikt mu już nie śpiewał prosto do ucha.

– Dwa razy się zdarzyło, a ty panikujesz – Zuza przewróciła oczami.

– Trzy razy! Na wyjeździe z parkingu, potem na skrzyżowaniu za Jaworznem i jeszcze przy tej mijance, gdzie kładli asfalt!

– Ale tam było powoli i się nie liczy!

– Policzy się, jak ci obetnę kieszonkowe, bo nie starczy mi na wymianę wybitych wahaczy – jej ojciec prychnął, poklepał czule auto po dachu i sięgnął do bagażnika po największy plecak.

– Żonę byś lepiej poklepał, a nie tego grata – mruknęła pod nosem Agata. Ale po cichu, bo przy dziecku nie wypada. Nawet, jeśli to dziecko to już stary koń. No, konina. To znaczy szkapa, bo chyba tak się mówi na panią koniową?

– Czy ty zasnęłaś? – zainteresował się mąż.

– O nie, dziubeczku. Teraz to ja mam zamiar się dobrze bawić, spanie zostawiam na po urlopie – przekopała bagażnik i wyciągnęła spod sterty walizek trochę spłaszczony kapelusz i krem do opalania.

– A torby? – Marcin jęknął, ale zaraz machnął ręką. I tak nie słuchał go już nikt poza Waflem, bo obie panie właśnie przekraczały bramę zajazdu i witały się właścicielem. Zdaje się, że planowały szybką, powitalną kąpiel w basenie i wypad na obiad.

Zajazd „U bacy" w internecie kusił opisami pokoi w góralskim stylu, regionalnej kuchni, niezwykłej atmosfery i muzyki na żywo. Tej ostatniej Marcin trochę się obawiał. Zwłaszcza po podróży, podczas której jakieś siedemnaście razy wysłuchał „Góralu czy ci nie żal", bo obie pasażerki nie mogły sobie przypomnieć żadnej innej piosenki z pasującym motywem w roli głównej.

– Tatooo przebieraj się, bo pójdziemy bez ciebie! – Zuza wystawiła głowę zza drzwi swojego pokoju. – Ja już chcę popływać, tu jakoś dziwnie śmierdzi, czujecie?

– W starych domach często dziwnie pachnie – Agata wzruszyła ramionami, smarując się obficie kremem. – Ty też się posmaruj, bo będzie jak ostatnim razem – popatrzyła wymownie na Marcina.

– Ostatnim razem to mi wcisnęłaś jakiś olejek przyspieszający opalanie, zamiast kremu z filtrem – parsknął mąż, który z racji swojej jasnej karnacji nie przepadał za opalaniem. Za to jego żona i córka mogły siedzieć na plaży albo nad basenem całymi godzinami i tylko obracać się, żeby przypiec się równomiernie.

– Tak? Nie pamiętam! – zdziwiła się Agata i szybciutko wymaszerowała z pokoju, ciągnąc Zuzę za rękę. – Jak będziesz gotowy, to przyjdź do nas! – krzyknęła jeszcze w drzwiach.

Smętnie pokiwał głową i zabrał się za metodyczne rozpakowywanie walizek i ładowanie ich zawartości do szafek.

– Trzynaście kiecek na dziesięć dni! Wafel, chłopie, mówię ci, ty się nigdy nie żeń.

– A tuście są, panie Krawczyk – zahuczało basem od drzwi.

– Szewczyk – poprawił Marcin, zerkając na gospodarza zajazdu, który wystrojony w tradycyjny strój i dzierżąc w ręce ciupagę, właśnie bez pukania władował się do pokoju.

– A moze być i tak – chętnie zgodził się baca. – A dyć to syćko jedno.

– Jak dla kogo.

– Tys prowda – nie przejął się gospodarz. – Jo chcioł ino pedziyć, ze jakbyśta kcieli jesce zogówków albo cego inksego to tsa godać mie albo mojej babie.

– Moja baba poleciała na basen – odpowiedział odruchowo Marcin, zatrzaskując drzwi dębowej szafy. Góral zarechotał.

– A i dobze, jak se baba popływo, to do gadania rychła nie bydzie.

– Nie zna pan mojej żony – skwitował Szewczyk, otwierając ponownie szafę. – Wafel, gdzie są moje kąpielówki?

– Wafel? – zdziwił się baca. – U nas inacej godoją, jak co się zatyrało kasik, ale co jo tam wiem, nie? Chocias, wiecie, panie Szewczyk...

Od dłuższej tyrady na temat prawidłowego używania przekleństw wybawił Marcina dzwonek telefonu. Przez twe oczy, twe oczy zielone rozległo się z subtelnością godną trąby jerychońskiej. Gospodarz poklepał się parę razy po kamizelce i wreszcie zlokalizował komórkę.

– Słucham pana uprzejmie – odebrał połączenie, a jego gość wybałuszył oczy. – Oczywiście, wszystko aktualne. Tak jak się umawialiśmy, dostawa na poniedziałek, przy okazji odbierzecie skrzynki z poprzedniej, tak? No i dobra, to jesteśmy w kontakcie. No! – dodał chowając telefon i mrugając zawadiacko do swojego gościa – to my tys w kontakcie jakbyśta cosik kcieli, a ja ida pedzieć mojej babie zeście już som.

– Farbowany lis – mruknął Marcin do psa, zamykając drzwi za bacą.

Wafel zastrzygł uprzejmie uszami i wrócił do obwąchiwania pokoju. W końcu zadowolony wyłożył się jak długi na baranim dywaniku i zaczął się tarzać, machając łapami w powietrzu. Dziwny zapach w pokoju nagle stał się mocniejszy. Mężczyzna spojrzał z obrzydzeniem na skórę, otworzył na oścież okno, gwizdnął na psa i, uzbrojony w kąpielówki i krem, opuścił pokój.

Dżem z ostuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz