Dżem z ostu, cz. 5.

15 2 2
                                    


- Dlaczego mnie tak rąbie głowa? - chciała wiedzieć Agata następnego dnia, tuż po przebudzeniu. - Na pewno coś w powietrzu, bo ja wszystko pamiętam. Henia misiulka, Gosię, skrzypki, całkiem wszystko.

- Rudą też? - Zuza wyjrzała zza drzwi łazienki.

- Jaką rudą? - zdziwiła się Agata, a jej mąż i córka zgodnie pokiwali głowami.

- Zbieraj się, potrzebujesz jajecznicy na śniadanie. Z boczkiem - zarządził Marcin.

- Może być - zgodziła się. - A co potem? Na termy nie idę, to całe kołysanie i chlapanie to nie jest dobry pomysł na dziś.

- No to może pojedźmy do tej Rabki? Zdrzemniesz się po śniadaniu w aucie i zanim będziemy na miejscu, to będzie ci lepiej. A z tego co mówił Pyzaty, tam jest spokojniej, w sam raz na dziś.

- Ja to bym wzięła ze sobą ze dwie puste torby do samochodu - mruknęła pod nosem Zuza. Marcin łypnął na nią okiem, mając na końcu języka pytanie, gdzie posiadła tak rozległą wiedzę na te tematy, ale ostatecznie machnął ręką i spakował torby. Też był kiedyś młody. W sumie nadal jest całkiem całkiem! Rzucił ostatni raz okiem w kierunku lustra, wyprostował się i wymaszerował za rodziną w kierunku jadalni. Wafel posłusznie tuptał za swoimi ludźmi i podśmiardywał.

Po śniadaniu Agata rzeczywiście przysnęła w samochodzie i droga do Rabki minęła im całkiem szybko. Przynajmniej Agacie i Zuzannie, bo Marcin zerkał podejrzliwie na żonę za każdym razem, kiedy lekko poprawiała się w fotelu. Myślał o ewentualnym praniu tapicerki swojego ukochanego Opla, więc na tablicę oznaczającą początek Rabki popatrzył niemal z czułością.

- Przejdziemy się po Parku Zdrojowym? - Agata przeciągnęła się ostrożnie, mrużąc oczy przed słońcem. - Zuza, okulary!

Dziewczyna tym razem nie protestowała. Podała matce okulary i ruszyła przodem, z zainteresowaniem oglądając ofertę straganów wystawionych na wejściu do parku.

- To samo, co wszędzie - jęknęła rozczarowana, - Takie samo chińskie badziewie

- Nie wszędzie, zobacz - Agata podeszła do niewielkiego stolika, przy którym starsza pani w ludowym stroju dziobała coś pracowicie szydełkiem. - Trochę mydło i powidło, ale jakie ładne - szepnęła do Marcina. - Kupiłabym coś, ona pewnie dorabia do emerytury, zobacz, jest podobna do mojej babci Krysi, tej ze strony taty. Ty jej nie zdążyłeś poznać, ale też tak się czesała w koczek i robiła na szydełku.

- No to leć, wybierz coś ładnego - mąż pchnął ją delikatnie do przodu.

Staruszka podniosła znad robótki niebieskie, lekko wyblakłe oczy i uśmiechnęła się rozbrajającym uśmiechem bez przednich jedynek. Serce Agaty stopniało natychmiast, co zaowocowało zakupami w postaci dwóch serwetek (nigdy nie używali w domu serwetek ani obrusów), drewnianej rzeźbionej łyżki (nie można myć w zmywarce) i małego obrazka, przedstawiającego spory góralski dom. Może hotel lub zajazd, sądząc po rozmiarze i ilości okien.

Park był piękny. Odkryli fontannę pełną kwitnących nenufarów, a potem tężnię solankową. Zrobili wokół niej dziesięć kółek spacerkiem, jak wszyscy.

- Dlaczego akurat dziesięć? - szeptała Zuza, wlokąc się noga za nogą za panią z balkonikiem, która dzielnie parła do przodu.

- Nie wiem, wszyscy robią dziesięć, ja się na tym nie znam - odszepnęła Agata i głośniej dodała: - Oddychaj porządnie, wdech i wydech!

- Tak? - Zuza podniosła brwi aż na czoło. - No całe szczęście, że teraz wiem jak się oddycha. Dwadzieścia lat robiłam na odwrót, najpierw wydech, potem wdech.

- Jak cię kocham, tak cię kiedyś palnę - zagroziła jej matka i dodała: - A teraz maszeruj, oddychaj i nie gadaj tyle, bo nie dostaniesz lodów po dziesiątym kółku! To też tu podsłuchałam, więc na pewno tak właśnie musi być.

Po dziesięciu kółkach (Marcin zapewniał, że on na początku szedł szybciej i zrobił jedenaście) i po lodach poszli jeszcze na rynek, a później do fontanny ze słoniami, o której Zuza przeczytała na szybko w komórce i bardzo chciała dotknąć trąby na szczęście. Chyba nie ona jedna, bo wokół słoni roiło się od większych i mniejszych entuzjastów, a co bardziej odstające słoniowe fragmenty błyszczały od ciągłego polerowania ich przez niezliczone dłonie turystów.

- Chyba bym coś zjadła - Agata zamlaskała ostrożnie, badając swoją gotowość do kolejnego posiłku. - Tak, zjadłabym, na pewno. Ta jajecznica rano pierwsza klasa, ale teraz to bym tak dziabnęła pierogi, takie z truskawkami i śmietaną - rozmarzyła się. - Kochasz mnie? Znajdziesz pierogi? - oparła na chwilę policzek o ramię Marcina.

Ponieważ nic nie działa na męskie ego i chęć do działania tak, jak wpatrzone w niego z wyczekiwaniem oczy ukochanej kobiety, Marcin ruszył kurcgalopkiem, żeby zbadać menu okolicznych barów.

- Nie ma - wydyszał, wracając biegiem. - Tu w tym pierwszym mają ruskie i z jagodami, dalej są zapiekanki, a w tym dużym mają jakąś awarię kanalizacji i chwilowo nieczynne. Zjesz coś innego?

Agata zwiesiła nos na kwintę. To człowiek się poświęca, haruje jak wół, żeby wszyscy dobrze się bawili... Zastanowiła się przez chwilę. No nie, moment, to było jakoś inaczej. To człowiek coś tam robi innego, żeby wszystko fajnie było i nie dadzą mu za to pieroga? Ani jednego? Z najmniejszą truskawką?

- Nie patrz tak, zrozumiałem - westchnął jej mąż, człowiek o niezaprzeczalnie anielskiej cierpliwości. - Zuza, zostaw słonia i chodź! Wyhodujesz sobie takiego w domu, z nasionka albo co, ale teraz trzeba mamie znaleźć truskawki!

- Patrz pani, wariat - zacmokał ze zgorszeniem pan karmiący gołębie, zwracając się do siedzącej obok niego kobiety. - Słonie będzie z nasion hodował.

- To ta zaraza z Unii, wie pan, in vitro i inne takie, tfu! - skrzywiła się tamta. Na szczęście rodzina Szewczyków była już w drodze do samochodu, z silnym postanowieniem, że porządnych pierogów poszukają gdzieś bliżej wyjazdu z miasta. W końcu czasu mają pod dostatkiem.

Dżem z ostuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz