16. Kawa

71 12 26
                                    

Anton przewrócił się z boku na bok, po czym okrył swoje ciało cienkim kocem. Leżał tak przez chwilę, próbując nie myśleć o niczym.

Zapowiadała się kolejna bezsenna noc.

Odkąd żył w Pałacu w dziwnym stanie przejściowym pomiędzy gościem a więźniem, problemy ze snem stały się jego ciągłym towarzyszem. Nie mając bowiem nic przez cały dzień do roboty, trudno było mu wymęczyć się na tyle, aby organizm samoczynnie się poddał po kontakcie z pierwszą, zapewniającą podparcie powierzchnią.

Był jeszcze jego własny umysł, który w takich chwilach stawał się nieznośny. Anton był osobą nastawiony na działanie. Chciał coś zrobić i musiał coś robić, aby czuć się zajętym. A jeśli to nie było możliwe, potrzebował chociaż planu. Świadomości, że gdy obudzi się następnego dnia, będzie miał cel do zrealizowania.

Teraz jednak tak nie było. Utkwił w martwym punkcie i pragnął jak najszybciej znaleźć z niego wyjście, choć zupełnie nie wiedział, jak ma to zrobić.

Z frustracją w ruchu, zrzucił z siebie koc i wstał. Jakiekolwiek ślady senności, o ile te w ogóle poczuł, i tak już go opuściły. Postanowił się więc przejść.

Włożył więc szybko buty, po czym wyszedł na korytarz. Zastanowił się chwilę, gdzie mógłby się teraz udać i szybko doszedł do wniosku, że jedynym miejscem oferującym tu jakąś namiastkę rozrywki o tej, a także każdej innej godzinie, była biblioteka. Tam też skierował swoje kroki.

Naiwnie liczył, że tym razem uda mu się znaleźć pośród przedwojennych zbiorów coś, co go zainteresuje. Choćby na chwilę.

W ciemnym korytarzu dostrzegł światło, które znaczyło, iż zbliżał się do centralnej części Pałacu. Ta bowiem pozostawała oświetlona całą dobę, w przeciwieństwie do bocznych skrzydeł.

Pokonał ostatni zakręt, w duchu zastanawiając się, czy ludzie naprawdę zwykli kiedyś z własnej woli żyć w tak zbędnie wielkich przestrzeniach. W końcu ukazały mu się duże, dwuskrzydłowe drzwi. Uchylił je i wślizgnął się cicho do pomieszczenia. Choć jego obecność tutaj była jak najbardziej dozwolona, nie chciał robić hałasu i przyciągać niczyjej niepotrzebnej uwagi.

Będąc już na miejscu, spojrzał na ciągnące się w mroku regały ze starymi wydawnictwami. O tej porze, gdy w bibliotece było na tyle ciemno, aby jej drugi koniec był całkowicie niewidoczny, sprawiały wrażenie niemal nieskończonych.

Zastanowił się, co mogłoby go zainteresować i uznał, że zdecydowanie wolał literaturę faktu, a niżeli piękną. Nim jednak zdążył choćby odszukać wzrokiem właściwy dział, usłyszał kroki i cichy głos, świadczący o tym, iż nie był sam.

Niemal instynktownie schował się za jedną z półek, po czym szybko przemknął pomiędzy regałami, aby podejrzeć, kto o tej porze urzęduje w bibliotece. Gdy znalazł się na tyle blisko, aby rozpoznać z kim miał do czynienia, ujrzał dwie sylwetki odziane w szkarłat, obrócone tyłem do niego. Nie było to jednak problemem, gdyż jedną rozpoznał po głosie, łagodnym, acz stanowczym, drugą zaś po jego braku.

— Wygląda pięknie. Tak spokojnie — oznajmił Ojciec Oppenheimer, wpatrując się w panoramę Miasteczka poprzez otwarte drzwi tarasowe.

I rzeczywiście, widok ten prezentował się przyjemnie. Skąpane w mroku budynki, oświetlone przez liczne źródła ognia dawały teraz zabarwioną na złoto łunę, która rozjaśniała nocne niebo. Ruch  na ulicach był niewielki i faktycznie dało się odczuć senną atmosferę.

Być może, w innych okolicznościach Anton sam zachwycałby się tym widokiem.

— To nasza zasługa — oznajmił nagle Oppenheimer, zwracając się bezpośrednio do Niego. — Ludzie potrzebują w coś wierzyć, mieć nadzieję, aby tworzyć. My im to dajemy. Ty im to dajesz. — Swoje ostatnie słowa zaakcentował bardzo wyraźnie.

Szkarłatny PłomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz