Rozdział 6

234 12 8
                                    

Nie było mowy, żeby Harry to sobie wyobrażał. Nie było kurwa mowy.

Jego usta zacisnęły się wokół wciąż chłodnego brzegu butelki szampana i pozwolił, by bąbelki uderzyły o jego język, zanim przełknął i podał ją Niallowi.

Niall był dobrym chłopakiem. Dużo się śmiał. Bardzo dużo. Pozornie ze wszystkiego, co ktoś powiedział. Ale było to raczej ujmujące niż odpychające, zwłaszcza sposób, w jaki jego ramiona zapadały się w sobie, gdy chichotał z czegoś prawie bez powodu.

Ale to nie Niall przykuł jego uwagę.

To był Louis. Złoty mężczyzna, który nosił się z łatwą pewnością siebie, która przyciągała ludzi wokół niego jak słońce.

To właśnie działo się teraz, w małym pokoju hotelowym, do którego wciągnął ich Niall. Ułożyli się na łóżkach, ale wszyscy byli odwróceni, tylko nieznacznie, w stronę Louisa, który dokuczał i szturchał Gemmę i Nialla, utrzymując pokój w uścisku dzięki swojej energii.

Harry wyraźnie się gapił, a on nie miał nic do stracenia. Ponieważ nie wymyślił sobie tego, cokolwiek to było. Może wcześniej było to dwuznaczne (Louis był wyraźnie zalotnym mężczyzną) ale nie było sposobu, by mógł pominąć ten moment, kiedy insynuacja była jedynie insynuacją, a powietrze było gęste od obietnic. Źrenice Louisa rozszerzyły się na samą sugestię ukarania Harry'ego. A kiedy palce Harry'ego ułożyły się na karku Louisa i obiecały mu dobrą zabawę (któż mógłby to źle zinterpretować) Louis wtulił się w ten dotyk.

Więc Harry zastanawiał się, co się, kurwa, dzieje. Może to bąbelki uderzyły mu do głowy, może to było myślenie życzeniowe, ale wcale na to nie wyglądało. Wyglądało na to, że Louis chciał go przelecieć. Brat jego dziewczyny.

Z wyjątkiem tego, że Harry ciągle musiał sobie przypominać, że ta dwójka w ogóle się spotyka. To było dziwne, prawda? Harry uwielbiał szczęśliwe pary. Uwielbiał sposób, w jaki dotykali się w nieistotnych momentach i sprawiali, że stawały się ważne. Uwielbiał sposób, w jaki ich oczy odnajdywały się nawzajem, gdy działo się coś szczególnie zabawnego. Uwielbiał sposób, w jaki opowiadali historie, jedna warstwa po drugiej z przerwami, poprawkami, komentarzami "o taaak" i śmiechem. Utarte schematy, które wpasowywały się w ich słownictwo.

Gemma i Louis mieli tego trochę.

Ale im więcej Harry obserwował (a zdarzało się to coraz częściej) tym bardziej wyglądało na to, że są po prostu dobrymi przyjaciółmi. Śmiali się sobie w oczy, ale kiedy Louis walczył z Calistą, jego spojrzenie padło na Harry'ego. Nie Gemmę. Przyciągał Gemmę do siebie, ale jego palce nigdy nie błądziły po jej krągłościach, tak jak po skórze Harry'ego. Pocałował ją w czoło i powiedział, że ją kocha, a chociaż te słowa wbiły się w serce Harry'ego, luźne objęcie jego ramion nie zacieśniło się, nie wstrzymało powietrza w ich płucach, kiedy Louis je wypowiedział.

Harry był pewien, że pójdzie do piekła za takie myśli.

Poza tym, kończąc myśl co nie? Do czego próbował się przekonać? Że Gemma i Louis udawali? To nie była komedia romantyczna. Ludzie nie robili tego w prawdziwym życiu.

Ale gdy butelka wróciła do niego, nie mógł powstrzymać się od połączenia spojrzeń z Louisem, gdy przełykał roztopione złoto.

Louis wpatrywał się w niego zamglonymi oczami.

- Zagrajmy w "prawda czy wyzwanie". - Zasugerował Harry, ośmielony, być może do granic głupoty, przez musujące bąbelki i żar w oczach Louisa.

- Boże, tak. - Gemma klasnęła w dłonie, opadając z impetem na łóżko. Podzielili się na pary, Harry i Niall na jednym materacu typu królewskiego, a Gemma i Louis na drugim. Sięgali nad przepaścią, aby utrzymać alkohol w ruchu.

When The Stars Come Out | L.S. | Tł. ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz