1.

124 66 48
                                    


Mieli dwadzieścia lat i odłamki szkła w duszy.

Czasem, podczas bardzo ciemnych nocy, zdarzało im się wyć do księżyca. Wtedy śledził ich niespokojny wzrok stale czujnej matki. Matki, żyjącej w zaułku zbudowanym z własnych modlitw i niepokojów.

„Bo na naszej ulicy, jednej z wielu tego zatłoczonego miasta, nie było dla ciebie miejsca. Nigdy".

Jak mogła uwierzyć jego kłamliwym słowom? Widocznie mogła. I tak w przeciągu dwunastu miesięcy z wilczycy stała się suką.

Był jeszcze on, stojący na straży watahy i doglądający wzrostu małych wilczków, które, odkąd pamiętał, były dorosłe.

Kapitan ich małej łajby. Wilczur.


— Iskierko — to było umowne imię, które jej nadał — ucieknijmy stąd.

Odpowiedziała mu mrugnięciem oczu, w których przeglądało się niebo.

I wyszli, mając na plecach na wpół uformowane wersje przyszłych siebie. Odprowadzało ich zaszczute, jednak nie wyzute z czujności spojrzenie matki. Ojciec nie patrzył. Ale jego postawa była wymowna.

„Nie uciekniecie mi. Znajdę was choćby na końcu tego pieprzonego świata. Dopadnę i rozszarpię te wasze słodkie naiwności. Nie niewinności. Bo wiem, że po tej nie pozostał już w was żaden ślad".

***

— Tutaj. — Jej palce błądziły po mapie, co rusz wskazując inny kierunek.

— Gdzie tylko zapragniesz, Iskierko — mówił on z nieodłącznym uśmiechem, mierzwiąc jej włosy. Chichotała wtedy i rzucała, że już dawno powinien przestać ją tak nazywać.

I wszystko było dobrze.

Miesiąc później dotarli do pierwszej noclegowni.

— Nie podoba mi się tu — powiedziała, starając się ukryć drżenie głosu pod maską wyniosłej pewności siebie.

— Ale, Iskierko... na dworze jest za zimno, żeby tak po prostu iść tam spać.

— Trudno. — Skrzyżowała ręce na piersiach i złapała w błękitne odmęty oczu. Skutecznie.

Poszli więc dalej, niosąc na plecach jedno wspomnienie więcej.

— Dokąd pójdziemy? – spytała go, chyba naprawdę wierząc, że jest tym, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania.

To był pierwszy raz, kiedy podniósł na nią rękę.

Chyba nigdy nie widział jej tak przerażonej. I wtedy, na krótką chwilę, jej oczy przestały mieć dla niego głębię. Ocean stał się płytkim stawem, jaki możesz przemierzyć w pięć minut, nie dotarłszy nigdy dalej niż za linię szyi. Jaki możesz sprofanować, wrzucając do niego wszystkie niepotrzebne rzeczy. Zobaczył to w ułamku sekundy, która wystarczyła na mrugnięcie jej wciąż tak samo przestraszonych oczu.

„Nie uciekniecie mi. Znajdę was choćby na końcu tego pieprzonego świata" – przypomniał sobie, gdy już oboje leżeli w namiocie, oddzieleni od siebie grubą warstwą ciszy, która nie potrafiła pokonać tych kilku centymetrów, które dzieliły ich naprawdę. Nie musiał szukać daleko, pomyślał, przełykając łzy, które, wyjęte spod władzy jego woli, zaczęły samodzielnie wypływać z kącików oczu.

Znalazł nas. I nie opuści aż do śmierci – pomyślał.


Wszystko będzie dobrze [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz