Rozdział 2

17 1 0
                                    

Pogrzeb był piękny. Było bardzo mało ludzi ze względu na to, że mama po prostu ich nie lubiła. Odkąd pamiętam była zawsze ona, ja i Victoria. To nie ona czepiała się swiata, to z jakiś powodów świat się czepiał jej.

Ostatnie tygodnie chodziłam jak widmo własnego ciała. Wstawałam, chodź nie miałam ochoty. Jadlam, bo mi kazano. Z początku wszystko zwracałam ale z czasem coś zaczęło mi się przyjmować. Vic była taka kochana dla mnie. Odwołała wszystkich swoich klientów na najbliższy miesiąc żeby się  mną zająć. Ona jest dla mnie za dobra. Każdy jest dla mnie za dobry, nie zasługuje na to.

W ostatnich latach wyrządziłam im za dużo złego. Z jakiegoś powodu one mi wybaczyły, ja bym nie wybaczyła.

Siedziałam przy stole skubiąc widelcem w jajecznicy, która usmażył mi mąż Victorii- Jose. Mial 35 lat, byl starszy od niej o 3 lata, a czasami zachowywał sie jak dziecko z placu zabaw. Był wysoki, bo miał ponad 6 stóp wysokości. Umięśniony i piękne opalony, bo był Hiszpanem. Ciemne włosy, ścięte na krótko dodawały mu pazura, którego w cale nie miał. Był idealnym mężem dla Vic.

-Kendal proszę zjedz, bo ci zaraz wystygnie.- powiedział zmartwionym głosem i posłał mi minę szczeniaczka - ja się tyle napracowałem, wiesz, że kuchnia to dla mnie labirynt.

Uśmiechnęłam się pod nosem, bo to prawda. On się dziś rano pytał do czego służy piekarnik. Nie wiem jakim cudem zrobił tą jajecznicę ale może to był kolejny powód dla którego ja nie chce jej jeść? Ale jednym z głównych jest to, że dziś mam spotkać sie z panem Edem w sprawie śmierci. Nie mam pojęcia czego on jeszcze może chcieć. Ja ten rozdział za sobą zamknęłam.

-Jose ja nie wiem czy ona jest jadalna, wolę nie ryzykować- posłałam mu pełne rozbawienia spojrzenie.

-Ja na twoim miejscu też bym tego nie tknęła- wtrąciła sie Victoria, która wchodziła właśnie do domu.

- Jesteście okropne- powiedział oburzony. Tupnął nóżka jak male dziecko, podszedł do mojego talerza i z rozmachem wyrwał mi go z rąk - ty nie chcesz to ja zjem, oddaj widelec, będziecie żałować ze nie spróbowałyścię.

Popatrzyłyśmy po sobie z ciocią i potem obie na Jose, który ze smakiem wkładał sobie do buzi pierwszy kęs jajecznicy. Nie potrwało to dlugo bo zaraz wypluł go z budzi trącając talerz i cala jajecznica byla porozwalana w jadalni.

-Kendi ty to jednak mądra jesteś. A ty żonko zamknij się.

W tym samym czasie wybuchłyśmy śmiechem. Już dawno nie czułam się taka rozluźniona. Zapomniałam o tym co miało miejsce 4 tygodnie wcześniej. Nie na długo. Ze śmiechu wyrwał mnie telefon. Dobrze wiedziałam kto dzwoni. Podniosłam go ze stołu przepraszając ciocię i wujka i wyszłam na taras.

-Tak proszę - odebrałam zdenerwowanym głosem. Wiedziałam, że jak on dzwoni to coś się musi dziać

- Dzień dobry panno Evans, miło panią słyszeć.- powiedział tym swoim ciepłym dziadkowym głosem
-W jakiej sprawię pan dzwoni? Byliśmy umówieni na 14 na komisariacie policji. prawda?
- A no właśnie, malutka zmiana planów, przyjadę po panią za 30 minut i podjedziemy w jedno miejsce. Zgadza się pani?- zapytał głosem, który nie przyjmował odmowy więc za bardzo wyjścia nie miałam.
-Wie pan, że innej opcji nie mam- uśmiechnęłam sie pod nosem i on chyba też, bo słyszałam ciche prychnięcie
- Wiem, pytałem z grzeczności- uśmiechnęłam się znów pod nosem. Jak człowiek może być gliną, a za równo być taki miły?-Za pół godziny będę przed domem państwa Martinez.
-Dobrze rozumiem, w takim razie do widzenia.
Znowu cisza, ten człowiek chyba nie nawidzi pożegnań przez telefon, bo ilekroć do mnie dzwoni nigdy się nie żegna, rozłącza się zawsze jak on mówi ostanie słowo. Widać, że nie znosi sprzeciwu.

Weszłam do domu powiedziałam Vic i Jose o co chodzi i pobiegłam do mojego tymczasowego pokoju aby się trochę ogarnąć. Wzięłam błyskawiczny prysznic. Włosów nie myłam, bo wiedziałam, że i tak by mi nie wyschły ,a suszarek nie na wiedzę, bo puszą mi włosy. Ubrałam czarną długą spódnicę z rozcięciem po lewej stronie, czarne body i czarną ramoneskę. Do tego glany w tym samym kolorze. Chwyciłam za torebke a'la listonoszkę, zgarnełam z toaletki szczotkę do włosów i gumki. Przeglądnełam się szybko w lustrze i dostrzegłam, że schudłam. Dużo. Za dużo. Nikt nie może tego zobaczyć bo znowu mnie wyślą tam, a ja nie chcę, tym razem nie dam rady. Zeszłam do jadalni gdzie siedzieli moi tymczasowi współlokatorzy.

- Ciociu uczeszesz mi dobierane? -zapytałam z miną szczeniaczka.
-Jasne, że tak. Siadaj- wskazała na krzesło obok niej- miśka strasznie ci się ten kolor wypłukał, musimy ci nałożyć od nowa. I boże tu jest odrost- powiedziała zaszokowana, grzebiąc mi we włosach - Kendi my je farbowałyśmy 5 tygodni temu, a ty masz odrost jakby to było co najmniej 3 miesiące temu.

Cała ciocia. Moja fryzjerka, która odkąd pamiętam dbała o moje włosy jak o swoję. Dlatego może wszyscy myśleli że chodziłam na farbowanie? Bo Vic jest fryzjerką? Możliwe ale zawsze miałam zdanie innych w dupie, wszystkich oprócz zdania mojej mamy i Vic.

-No ja ci mówiłam, że one rosną jak głupie i żebyś więcej ścięła ale ty nie, bo ci szkoda tak pięknie zadbanych włosów.- powiedziałam, wymachując rękami we wszystkie strony.
- Oj tam, Oj tam, przepadło. Holenderskie?
-Mhm

Uczesała mnie sprawnie i zanim się oglądnęłam, ktoś zadzwonił dzwonkiem do drzwi.
- To pewnie pan McCartney, będę lecieć.- przesłałam im całusa w powietrzu
-Dobrze, dzwoń jak coś - Jose uśmiechnął się ciepło i pomachał mi na do widzenia.
Złapałam za klamkę i pociągnęłam drzwi do siebie. Ujrzałam przed nimi starszego mężczyznę w czarnym, szytym na miarę garniturze i w białej koszuli .
-Witam panno Evan's, zapraszam do auta- wskazał dłonią na czarnego dwuosobowego peugota.
-Dzień dobry- uśmiechnęłam się.

Jak na mężczyznę przystało, otworzył mi drzwi do samochodu i zaraz po tym jak wsiadłam zamknął. Fotele były obite czarną skórą. Luksus. Zapiełam pas i zaczęłam się zastanawiać, że jadę właśnie z obcym mężczyzna chuj wie gdzie. Świetnie byłam masochistką.

Ed wsiadł do auta zapiął pas i ruszył przed siebie. Nie wiem czy jechaliśmy 2 minut ale musiałam się zapytać czy nie wiezie mnie on na pewną śmierć. Jakieś dziwne nawyki z przeszłości.
-Jaką mam pewność, że nie wiezie mnie pan na śmierć albo na jakąś ofiarę?- walnełam prosto z mostu, bo nie ma co owijać w bawełnę.

Ku mojemu zdziwieniu nie wydal się zdziwiony. Dziwne. Lekko nawet się roześmiał. Nie rozumiem co go śmieszy.

-Co w tym śmiesznego?- zapytałam zdezorientowana.

-Jedziemy do pewnej firmy, wszystkiego dowiesz się na miejscu.

Tyle. Nic więcej nie powiedział przez całą drogę.

Jechaliśmy w kompletnej ciszy. Nawet radio nie grało. O dziwo to nie była nie zręczna cisza. Dlaczego? Tego nie wiem,bo przecież jade z obcym typem w aucie. Było przyjemnie. Czułam się jakbym jechała z moim dziadkiem na zakupy. Czemu? Nie mam pojęcia.

W końcu stanęliśmy przed ogromnym wieżowcem. Cały był był przeszkolony. Piął się aż po samo niebo. Wysoki. Bardzo. Musiałam powrócić na ziemię, bo od patrzenia do góry zakręciło mi się sie w głowie, a ja przecież nie tknełam śniadania.

Przeczytałam tylko wielki napis firmy i od razu mnie zamurowało. WalterCompany -biuro detektywistyczne. Po co on mnie tu przywiózł?

Blood, sweat and tears [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz