3.

8 1 0
                                    

       Cały dzień Luna spędziła w namiocie. Nie chciała nikogo widzieć i nigdzie wychodzić. Każdy znajomy widok sprawiał jej ból. Siedziała na swoim posłaniu z oplecionymi rękami wokół zgiętych nóg. Obok niej krzątała się służba, która przygotowywała jej rzeczy na podróży.

   Godziny mijały, a ją napawał coraz większy wewnętrzny lęk przed nieuniknioną podróżą. Bała się, czy będzie w stanie zachować w Piekle trzeźwe myślenie oraz czy nikt nie zauważy, jak się cholernie boi.

    Głowa pękała jej od nadmiaru myśli. Położyła się na swym posłaniu w pozycji embrionalnej i głośno westchnęła.
"- Boże jeśli mnie słyszysz, daj mi siłę. Chroń mnie." - błagalnym tonem powiedziała sobie w myślach, wymawiając niemą modlitwę.

    Nagle poczuła lekki chłód, a jej ciało pokryła gęsia skórka. Zrozumiała, że czuje niezrozumiały strach. Strach? Przed czym?
"- To urocze, ale nikt nie odpowie na twoje błagania" - usłyszała w swojej głowie niski, jedwabiście czysty męski głos. Był jak afrodyzjak i zarazem ostry, jak naostrzony sztylet.

   Luna gwałtownie usiadła na posłaniu, otwierając szeroko oczy.
- Kto tu jest? - zlustrowała cały namiot.
Cisza.
Żadnego dźwięku, żadnej odpowiedzi.

   Chwilę później nieśmiało rozchylając wejście namiotu weszła powolnym krokiem służąca z pochyloną głową. Stanęła metr od dziewczyny i z szacunkiem lekko dygnęła.
- Pani, już pora wychodzić. Nastał wieczór.

***

   Podczas "pożegnania" uczestniczyło całe wielkie Północne Plemie. Z daleka widać już było czekających wysłanników Stwórcy oraz Szatana. Tak odmienni od siebie. Jedni odziani w lśniące biało-srebrne szaty z wielkimi, silnymi, także białymi skrzydłami na plecach. Drudzy, kompletne przeciwieństwo, stojący w czarnych gdzieniegdzie podartych szatach z łuskowatymi elementami niczym kawałki zbroi i z przerażającymi, kruczoczarnymi skrzydłami u boku.

   Widząc widok tego zaaferowanego tłumu Luna automatycznie zacisnęła pięści upominając się w duchu o to by nie okazywać słabości. Choć nigdy wcześniej nie miała tak wielkiej ochoty uciec z tym wielkim przerażeniem w sercu daleko od wszystkich, najlepiej na drugi koniec swiata. Tak bardzo chciała się schować w bezpiecznym miejscu, zamknąć oczy i się rozpłakać po czym wstać jakby nigdy nic i przeżyć następny typowy dzień w Plemieniu.

    Jednak to było tylko marzenie. Marzenie które prawdopodobnie nigdy się nie spełni.

   Podeszła do środka zgromadzenia i stanęła przodem do swoich rodziców. Miało nastać pożegnalne błogosławieństwo wybrańców.

   Po twarzy Eosa nie było widać żadnych emocji. Przywdział swoją maskę wodza. Jednak w głębi serca Luna wiedziała, że cierpi bo już nigdy nie zobaczy swojego jedynego dziecka. Matka nawet nie ukrywała emocji. Starała się jak może by wyglądać na spokojną i opanowaną, jednak po jej rumianych policzkach, co jakiś czas spływała lśniąca łza.

- Zgromadzeni... - zaczął podniosłym tonem Eos - zebraliśmy się tu, by pobłogosławić tych oto dwoje wybrańców, którzy będą dalej czcić Stwórcę oraz harmonię między złem a dobrem, które zapanowało kilka pokoleń przed nami. Będą czcić dobro jak i zło, będą wskazywać konsekwencje oraz uczyć nas o ich naturze. Będą rękami Stwórcy. Moje dzieci... - podszedł do Luny i Nany - Błogosławie was. Przekazuje wam siłę i dumę naszego plemienia. Niech nasi przodkowie, nasi pierwsi rodzice kierują was przez los i otoczają swoją wiarą. - nabrał w garść prochu zmielonej Świętej Rośliny i nasypał obu dziewczynom na czubek głowy.

ŚWIT MROKUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz