I. Magia weneckiego lustra

603 107 804
                                    

Cassandra przemierzała niespiesznie ostatnie piętro pałacu położonego nad lśniącymi wodami laguny. Przeklinała siebie za to, że nie zabrała ze sobą świeczki, która rozjaśniłaby ziejący przed nią mrok; ten objął jej filigranową sylwetkę tak ściśle, że nikt postronny nie był w stanie jej dojrzeć. Zdradzały ją jedynie szelest warstw sukni i pomruki wydobywające się z ust; słowa w porę tłumione pod nosem. Była niczym zjawa, która nawiedza od wieków domowników, szukając rozgrzeszenia za swoje złe czyny i sposobu, by uwolnić się z bezkresu rozciągającego się między życiem a śmiercią.

W podobnie kreowanej sferze tkwiły duchy kochanków czy przedwcześnie zmarłych niewiast ubranych w białe zwiewne suknie, być może odziane tak, aby podkreślić ich skromność i niewinność. Ile pałaców i zamków rościło sobie prawo do Białej Damy, która ponoć przemierza nocą korytarze?

Ktoś chwycił ją za ramię. Thomas. Cassandra bez chwili zastanowienia wypowiedziała w myślach imię angielskiego kamerdynera; fanaberia urzeczonej tamtejszą kulturą Lucrezii Foscari. Dotyk był delikatny, niepodobny do krzepkiego mężczyzny w sile wieku. Nowa pani pałacu nie czuła jednak ani jednej kosteczki dłoni służącego, zupełnie jakby został utkany z miękkich nici.

Wstrząsnął nią dreszcz, który przebiegł sprawnie po kręgosłupie, nie przejmując się ciasnymi więzami sukni. Cassandra z mocno bijącym sercem okręciła się wokół siebie, jak gdyby tańczyła jeden z tych dworskich tańców, a obok niej stał ukochany, który otulał ją silnymi ramionami. Nikogo jednak nie ujrzała. Na korytarzu była sama.

Przecież nikt nie mógł wtopić się w ścianę, choć gdy w dzieciństwie ujrzała kunsztowne freski we wnętrzu świątyni, oddane z taką pieczołowitością detale ludzkiej natury, była przekonana, że to ci, których okrył przemożny wstyd. I wypowiadając nierozważne życzenie — że chcą przepaść — znikali z ziemskiego padołu, by następnie ozdobić mury.

W tamtej chwili znajdowała się przed starymi drzwiami o przeszklonych skrzydłach. Umilkły dotąd szeleszczące warstwy sukni Cassandry, a w ślad za nimi ucichł jej oddech. Może gdyby zdecydowała się wypuścić z płuc wstrzymywane powietrze, to okryłoby szybę mętną powłoką, na których z powodzeniem mogłaby nakreślić jakiś kształt.

Roztaczała się przed nią osobliwa wizja. Chłonęła ją całą samą świadoma, że to ulotna chwila. Na drzwiach zwanych francuskimi uwidaczniał się rys pewnego gmachu, który będąc jedynie tłem, upchnięty w tyle, skupił na sobie spojrzenie Cassandry. Bryła straszyła ogromem i zaniedbaną fasadą. Z małych okienek wydobywały się ogniste łuny. Kobiecie przeszło przez myśl, że rozpętał się tam pożar. Przybliżyła się nieświadomie do drzwi, skuszona tym miękkim światłem. Wtedy dostrzegła wnętrze jednego z pokoiku. W środku znajdowała się kilkuletnia dziewczynka, skulona przy ścianie, na której widniały przekreślone krechy — ktoś w ten sposób odliczał upływające dni. Obok niej znajdował się zżerany przez rdzę szkielet łóżka.

— Matko... — wypowiedziała pod nosem, lecz w jej głowie nie pojawił się żaden wizerunek. Nie potrafiła sobie wyobrazić postaci rodzicielki, której nigdy nie poznała. Uważała to za śmieszne, bo nigdy nie miała problemów z fantazjowaniem.

Zacisnęła dłonie na miękkich falbanach spódnicy. Jakaś siła powstrzymywała ją od przymknięcia powiek. Zupełnie jak gdyby była kukiełką, a lalkarz, w którego rękach się znalazła, szarpał niewidzialne sznurki przyczepione do jej rzęs.

— Pani Cassandro.

Wzdrygnęła się; podskoczyła nerwowo, obcasy pantofelek zastukały o podłogę, która w tej części pałacu milczała niczym zaklęta i nie zdradzała niczyjej obecności trzeszczeniem. Najwidoczniej nie zachodzono tu zbyt często.

Widma wyklęteOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz