XII. Szepty kamerdynera

117 23 409
                                    

— Poznałem panią Lucrezię w Anglii. To była jedna z tych podróży po Europie, które odbywała z mężem.

Cassandra przywołała w pamięci nieliczne fotografie dziadka. W młodości był urokliwym mężczyzną. Wyglądał trochę jak laleczka, nieco zniewieściały, o okrągłych oczach, twarzy pozbawionej gęstego zarostu. W sile wieku stał się bardziej poważny, a u schyłku życia już nie wyróżniał się delikatnością; czas zmarszczył gładką skórę, odebrał spojrzeniu blask, wyrwał sporo włosów. 

Słyszała niewiele o podróżach dziadków. One się na pewno odbyły, widziała pewne zdjęcia i pamiątki, słyszała urywki wspomnień. Babcia niechętnie odmalowywała tamte dni słowem; nie chciała wracać do tych pięknych chwil spędzonych z mężem, którego już nie miała przy sobie. Cassandra czasem nakrywała babcię w samotności; jak trzyma w dłoniach portret dziadka, jak gładzi go zmarszczonymi palcami, jak coś mówi do jego podobizny.

— Służyłem wtedy w posiadłości hrabiego Dorset — kontynuował Thomas. — Lubiłem to zajęcie, choć pozostała część służby nie przepadała za mną.

— Dlaczego?

— Myśleli to, co pani. — Spojrzał w oczy Cassandry. — Gbur. Posępna mina. Wiecznie skupiony na swoich obowiązkach, potępiający przejawy rozbestwienia. Proszę sobie dopowiedzieć. Przecież wcale się nie zmieniłem.

Cassandra wcale tego nie uczyniła. W innej sytuacji wymieniłaby całą listę niechlubnych określeń, które kojarzą się jej z kamerdynerem. Gdyby pewnego dnia zaginął, bez trudu opisałaby go stróżom prawa. Znała jego powierzchowność, do wnętrza nie próbowała się wcześniej dostać, bo uważała to zadanie za niewarte trudu. Poczuła żal, że żyła uprzedzeniami jak tamta angielska służba.

Musiał być taki samotny, być wyrzutkiem jak... ja.

— Nie zamierzałem zabiegać o niczyją sympatię. Uważałem, że nie są warci mojego towarzystwa, choć codziennie jadaliśmy przy jednym stole i wciąż kłębiliśmy się w tym półświatku, który posiada każdy pałac czy rezydencja, a w którym gniecie się służba. Ona musi być niewidzialna jak duchy.

To porównanie było trafne, choć niezbyt miłe i nieprzyjemne dla Cassandry. Poczuła dziwne napięcie, gdy wyobraziła sobie pokojówki jako upiory. Fartuszki wisiały na ich nadgniłych ciałach, kości rąk nieobleczone w skórę ściskały tace.

— Nie miałeś nikogo bliskiego? Ani jednej osoby? — zapytała cicho.

Ona miała babcię, potem Cecilia. Nigdy nie była całkiem sama. Wiedziała, że ma przy sobie ramiona, w których ktoś ją zamknie, by choć na chwilę odpędzić smutki, dać poczucie bezpieczeństwa, uchronić przed wszystkim, co złe.

— Przez pewien czas była mi bliższa osobista pokojówka jaśnie pani.

— Nieszczęśliwa miłość?

To był nietakt. Nie powinna pytać go o tę dość krępującą sprawę. Te słowa wypełzły z jej ust nieświadomie. Ugryzła kawałek języka, nadaremnie, za późno. 

— Nieszczęśliwe knucie. Proszę sobie tym razem nie dopowiadać. Nie zamierzaliśmy nikogo odesłać na tamten świat. Ja chciałem piąć się w górę, ona też. Wtedy byłem jedynie młodszym lokajem. Żałosne. Zasługiwałem na więcej. — Uniósł dumnie głowę. — Nie wyszło. Wciąż tkwiłem w miejscu, ona też, do pewnego dnia, w którym odeszła z posiadłości — wyjaśnił. — Nie wiem, co się z nią stało i czy spełniła swoje ambicje, a może wyciszyła je jak ja swoje.

— I zostałeś sam — westchnęła Cassandra. — A właściwie wciąż wokół było pełno ludzi.

— Służba często się zmienia. Starsi odchodzą na emeryturę, ktoś inny próbuje swoich sił w innych branżach. Taki jeden postanowił, że zostanie kucharzem. A jeszcze inny zmarł na płuca w młodości. Taki los.

Widma wyklęteOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz