Przemykanie bocznymi ulicami było dużo łatwiejsze w momencie, w którym już je znałam. Miałam doskonałą pamięć, która teraz była dla mnie istnym zbawieniem, gdy musiałam znaleźć drogę powrotną do Zakonu.
A bardziej ukrytego przejścia, przez który uciekłam poza mury.
Tym razem nie zatrzymywałam się, nie, kiedy w głowie wciąż dzwonił mi dzwon oznajmiający powolne nastawanie świtu. Dźwięk ten ponaglał do coraz szybszego truchtu, który finalnie zamienił się w bieg. Nie przejmowałam się już tym, że ktoś może mnie zauważyć – liczyłam na to, że kaptur skutecznie ochroni mnie przed wścibskimi spojrzeniami.
Liczyły się każde minuty, dzięki którym nieubłaganie zbliżałam się do porannej modlitwy, na której musiałam się stawić. Każdy brak subordynacji był surowo karany, a w szczególności przy braku obecności na tak ważnych obrzędach religijnych.
Po jakimś czasie nareszcie dopadłam do drzwi, które schowane były za bluszczem ciągnącym się od ziemi aż do wysokiego dachu. Musiałam się przed nimi zatrzymać, by uspokoić szaleńcze bicie serca.
Oparłam dłonie na kolanach, pochylając się do przodu.
– Oddychaj – nakazałam sobie szeptem, zanim nie wzięłam głębokiego wdechu. Policzyłam do pięciu i wypuściłam powoli powietrze z ust. Powtórzyłam to pięć razy, zanim nie poczułam się na tyle stabilnie, by móc ponowić swoje skradanie się długimi i ciemnymi korytarzami.
Ostrożnie przekręciłam stary, zardzewiały klucz, który wcześniej znalazłam powieszony obok wyjścia z Zakonu. Nosiłam go ciągle przy sobie tak, by nikt inny go nie znalazł, oraz żebym go nie zgubiła przez przypadek. Jeśli taka sytuacja w ogóle miałaby miejsce, już w chwili jej trwania mogłabym odmówić pogrzebową formułkę i pożegnać się z życiem.
Szybko przecisnęłam się przez lekko uchylone drzwi i gdy nareszcie znalazłam się w środku, rozluźniłam nieco spięte mięśnie. Połowa sukcesu za mną, nikt nie znalazł mnie na zewnątrz. Teraz pozostało mi jedynie niepostrzeżenie dostać się do własnej sali i całą moją wyprawę mogłabym uznać jako spełnioną. Domknęłam wszystko tak, jak pierwotnie to znalazłam. Nie mogłam pozostawić po sobie żadnego śladu, nawet takiego najmniejszego, także chwilę czasu mi zajęło doprowadzenie rzeczy do tego stanu, jakby mnie tu nigdy wcześniej nie było.
Odeszłam trzy wielkie kroki w tył i krytycznie obejrzałam moje dzieło.
– Perfekcyjnie – wymamrotałam, lustrując z uwagą każdy nawet najmniejszy kamień na ziemi.
Kiedy nareszcie się upewniłam, że wymazałam stąd jakąkolwiek oznakę swojej obecności, ruszyłam w dalszą drogę.
Podążałam tymi samymi korytarzami co wcześniej, jednak teraz miałam na tyle łatwiej, że w miarę wiedziałam, jak są one poprowadzone. Nie musiałam już ślepo krążyć po wielu zakrętach. Nauczona życiem w biedzie musiałam sobie jakoś radzić z ciemnością, a z sierocińca wyniosłam zdolność zapamiętywania drogi. Połączenie tych dwóch rzeczy dawało mi minimalne szanse na przeżycie tej osobistej misji – bez nich zginęłabym już na samym starcie.
Z każdym moim krokiem robiło się wokół mnie coraz chłodniej. Mimo to nie przerywałam mojej wędrówki, a jedynie opatuliłam się mocniej płaszczem.
Byłam już w ponad połowie drogi, gdy nagle usłyszałam dochodzące z naprzeciwka głosy.
Strażnicy!
Zatrzymałam się w pół kroku, będąc zbyt przerażoną, by zrobić coś więcej. Całe moje ciało zdrętwiało z powodu zbyt wielkiego strachu, który mnie opanował w ciągu paru sekund od zasłyszanego dźwięku.
CZYTASZ
Casus Belli
FantasyCZĘŚĆ PIERWSZA TRYLOGII CZARNEGO KRUKA Po wojnie rozgrywającej się ponad tysiąc lat temu na ziemi nareszcie zapanował spokój, a o jego utrzymanie dba do teraz Zakon, który powołany został przez samą Boginię Życia. Powszechnie wiadomo, że dołączenie...