Zapraszam was do przeczytania rozdziału pierwszego 🦋
(staram się niwelować błędy, jednak jestem tylko człowiekiem, dlatego będę wdzięczna za wszystkie wskazówki)No, to zaczynamy. 🦋
Nie dałam rady utrzymać prędkości, mięśnie mnie rwały z bólu, przez co biegłam coraz wolniej, aż w końcu bezsilnie upadłam na chodnik. Próbowałam walczyć, ale na marne. Napastnik dopadł do mnie, po czym zaciągnął w krzaki. Wyrywałam się i krzyczałam, przynajmniej próbowałam, bo z mojego gardła wydobywał się tylko suchy ryk. Po moich policzkach spływały litry łez, a całe ciało przeszywał okropny ból. Ból mięśni po biegu, ból po upadku, a także ból jakiego zaznawałam z każdym dotykiem mojego oprawcy. Zamknęłam oczy. Poddałam się. To nie miało sensu, moja walka nie miała sensu. Kolejny dotyk, ale ten był inny. Był przyjemny. Przeraziłam się. Ostrożnie uchyliłam powieki i dostrzegłam mojego opiekuna Richarda. Patrzył na mnie zatroskanym wzrokiem. Chwilę później dostrzegłam jego żonę, moją macochę, Valentine. Czułam się brudna, zbrukana i przerażona. Mój oddech był szybki i nierównomierny. Ledwie otworzyłam powieki, a już na start dostałam ataku paniki. Po kilku minutach, kiedy udało mi się doprowadzić do porządku, spojrzałam na moich opiekunów.
— Cii, spokojnie Lauren, to był tylko koszmar. Tylko koszmar... — Nie przyjęłam otwartych ramion Valentiny. Byłam im wdzięczna za wiele rzeczy, ale na wdzięczności się kończyło. Nie byli w stanie zastąpić mi rodziców.
— Jak dojdziesz do siebie kochanie, zapraszamy na śniadanie — Uśmiechnął się do mnie Richard, po czym wyszedł razem z żoną i zamknął za sobą drzwi od mojego pokoju.
Wzięłam głęboki wdech,
policzyłam do trzech i wstałam. Przebrałam się z piżamy w szeroki, rozciągnięty, czarny sweter opadający na ramieniu i czarne, dżinsowe dzwony. Włosy upięłam w niezidentyfikowane coś, byleby coś widzieć na oczy. Zastanawiałam się jak spędzić dzisiejsze popołudnie, ale nie miałam za dużo znajomych. Moi przyjaciele, wcale nimi nie byli. Doszłam do tego wniosku kilka tygodni temu. Od tamtej pory się do nich nie odezwałam. W tym momencie jednak potrzebowałam się zabawić i oczyścić głowe z natrętnych myśli. Wybrałam numer do przewodniczącej całej, naszej paczki znajomych, czyli do Ellie.— Halo, Lauren?! Wpadasz dzisiaj na melanż? Już myślałam, że nas nie lubisz! —wykrzyczała do słuchawki tak głośno, że musiałam odsunąć telefon od ucha.
— Tak właściwie, to tak. Po to właśnie dzwonię. Daj cynk, co, gdzie, jak, kiedy.
- Przyjdź o 21 do domu Johna. Lokalizacji nie potrzebujesz! Buźka! — Nie dała mi dokończyć, tylko rozłączyła się.Ell już tak miała. Lubiła mnie, tylko wtedy, kiedy przychodziłam na melanż. Tylko wtedy. Dzisiaj jednak nie miałam zamiaru rozmyślać nad prawidłowością tego pomysłu. Nie byłam na żadnej imprezie kilka tygodni! W końcu trzeba oczyścić sobie głowę, a to był jedyny, skuteczny sposób. Odłożyłam telefon na szafkę obok łóżka, założyłam klapki i zeszłam na śniadanie. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń i od progu zaczęłam rozmowę
— Zapowiadają dzisiaj piękną pogodę! Myślę, żeby pójść wieczorem odwiedzić moich znajomych z sierocińca. Myślicie, że to dobry pomysł? — zapytałam radośnie, karcąc się w myślach za kłamstwo. Przecież nie utrzymywałam kontaktu z ludźmi z bidula. Nikogo tam nie lubiłam.
— jasne, idź i baw się dobrze. Weź klucze od domu i pamiętaj żeby nie wracać zbyt późno. Cieszymy się z Richardem, że wychodzisz co jakiś czas do ludzi. To dobry krok.
Och, żeby tylko wiedzieli, jaka jest prawda...
— dziękuję, obiecuję, że o siebie zadbam! — Dokończyłam swojego tosta, po czym udałam się z powrotem do swojego pokoju.
CZYTASZ
Solitude- Skazani na samotność 🦋
RomanceWszystko w życiu może się spieprzyć. W moment. Nagle możemy wszystkich stracić. Ból. Łzy. Poczucie niesprawiedliwości. Cierpienie. Aż w końcu nadchodzi zrozumienie, że w życiu nie dzieje się nic bez powodu. Los nie jest egoistą, bo pozwala nam być...