Prolog : Dopóki gwiazdy nie zgasną

95 7 27
                                    

Toronsil stał na jednym z balkonów wychodzących z sali obrad. Z dumnie uniesioną głową, welonem kruczoczarnych włosów, opadających mu subtelnie za ramiona, z nienaganną postawą świetnego wojownika, stanowił żywy obraz zmarłego przed laty władcy Amon-Isil.

Tinwë i on byli pod względem wyglądu niemal identyczni. Patrząc jedynie powierzchownie, łatwo można było się pomylić i pomyśleć, iż to duch dawnego władcy, a nie jego syn, przemierza spokojnie korytarze pałacu.

Jedyną różnicę między nimi stanowiły oczy, bowiem bladoniebieskie źrenice Tinwëgo nijak nie przypominały tych szarych, niczym górskie szczyty, źrenic Toronsila. Tej nocy patrzyły one w nieskazitelny firmament, próbując znaleźć odpowiedzi na wiele nurtujących pytań.

Nad Amon-Isil od dawna zawisły już czarne chmury. Coś wisiało w powietrzu.

Król czuł to, gdzieś w środku swej nieugiętej duszy, spowitej ostatnimi czasy cieniem niezrozumiałego dlań niepokoju, który zbierał mu sen z powiek.

Owszem, był władcą potężnego, dobrze ufortyfikowanego królestwa, miał na skinienie palca liczną armię doskonałych żołnierzy, co nie zmieniało faktu, że najzwyczajniej w świecie czuł lęk.

I miał do tego prawo, jak każda istota żyjąca w Śródziemiu.

Po nocy, w czasie której Namariel opuściła ziemski padół, ataki Saurona na Gwiezdne Królestwo stały się mniej liczne i straciły na sile, jednak nadal miały miejsce. Nikt nie wiedział, czy upadły majar wciąż czegoś szukał za murami miasta, czy mścił się na nim za oddanie daru, na którego zdobyciu tak bardzo mu zależało. I chociaż od tego wydarzenia minęło wiele tysięcy lat, on nie zamierzał odpuścić.

Był taki czas, że Sauron przez wiele stuleci nie wyściubiał nosa z kryjówki, co zapaliło w sercu Toronsila mały płomień nadziei, który zgasł równie szybko jak się pojawił. Sługa Morgotha po pewnym czasie powrócił, nie mając najmniejszego zamiaru dać za wygraną.

Zmartwiło to bardzo młodego władcę, który mimo wszystko nie upadł na duchu i walczy z nim dzielnie. Do czasu...

Kilka miesięcy temu, gdy na dobre rozpoczęła się wiosna, a lasy stały się gęstsze, zwiadowcy z Gwiezdnego Królestwa wypatrzyli, kilkanaście kilometrów od granicy królestwa, kilka małych, orkowych oddziałów. Były rozłożone w dosyć sporej odległości od siebie; na północy, południu, wschodzie i zachodzie tak, że gdyby umieścić je jako punkty na mapie i połączyć je linią, stworzyłyby nieidealny, aczkolwiek widoczny, okalający zewsząd Gwiezdne Królestwo pierścień.

Toronsil nie zauważył jednak tego faktu. Postanowił wysłać nieliczny oddział elfich wojowników, by pozbyć się potencjalnego zagrożenia. Nikt nie spodziewał się wówczas, że owe kilka orkowych grup, miało być niczym, w porównaniu z tym, co miała przynieść niedaleka z pozoru przyszłość.

Okazało się później, iż owych grup było zdecydowanie więcej, niż na początku przypuszczano, a z każdym dniem ich liczba rosła. Na miejsce jednej, wybitej przez oddział posłany przez Toronsila, pojawiały się trzy inne, bardziej liczne i lepiej uzbrojone. Stawały coraz bliżej siebie, aż ostatecznie zaczęły tworzyć zwarty krąg wokół granicy Gwiezdnego Królestwa, zbliżając się do niej nieuchronnie.

Jakakolwiek próba zbrojnego wystąpienia kończyła się klęską. Grup było za dużo i nie dało się ich pozbyć za jednym razem. Walka na raty nie wchodziła w grę. Problem należało rozwiązać szybko i skutecznie, bo z dnia na dzień stawał się poważniejszy.

A orkowy pierścień zacieśniał się coraz bardziej i bardziej...

W końcu przekroczył granicę i zaczął zbliżać się do stolicy.

Namariel - not all hope is lostOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz