Rozdział 2

115 13 2
                                    

Rozdział 2

Mała Evarista


Obecnie

Nowy Jork, USA

Evarista, 25 lat


Przekraczając próg, byłam w stanie myśleć tylko o jednym: w jaki sposób – najlepiej krwawy i niezwykle bolesny – zabić Giacobbe Vizinni'ego. Doszłam do wniosku, że tylko w ten sposób mogę ocalić siebie oraz Carlę, skoro moja siostra stanowczo odmawiała ucieczki.

Tak, stosowałam w tym wypadku podwójne standardy, ale dla Giacobbe – który rościł sobie prawo do tego, aby przywłaszczyć sobie którąś z nas niczym rzecz – zrobiłabym wyjątek i z nieskrywaną przyjemnością przetestowałabym na nim brutalne techniki żołnierzy ojca.

Mordercze wizje snujące się w moim umyśle stały się jeszcze bardziej natarczywe, gdy tylko ujrzałam jego wykrzywioną w tym charakterystycznym dla każdego zwyrodnialca pewnym siebie uśmiechu gębę.

Giacobbe był wysoki, szczupły i lekko siwiejący na skroniach, ale niestety okazał się... całkiem przystojny. Roztaczał wokół siebie aurę arogancji. Sposób w jaki się poruszał sprawiał, że nabrałam przekonania, iż uważa się za Boga kroczącego pośród ludzi.

Jak ktoś, kto był ucieleśnieniem potwora z najgorszych koszmarów, mógł zostać tak sowicie obdarzony przez naturę? W tym samym momencie uświadomiłam sobie, że przecież połowa drapieżników żyjąca na tej planecie, jest zachwycająca, wręcz absurdalnie piękna, a te atrybuty mają spowodować, aby ofiara na ich widok na sekundę zatraciła zdrowy rozsądek. Szkoda, że ta sekunda często zaważała na życiu owej ofiary... Raz znalazłam się w takiej roli i aż za dobrze zaznajomiłam się z konsekwencjami tego tysiąca milisekund. Nigdy więcej.

Ponownie przyjrzałam się Vizinni'emu. Nagle czerń jego spojrzenia spoczęła na mojej twarzy, a ja skamieniałam niczym posągi bożków, zdobiące wejście naszej sycylijskiej rezydencji.

Giacobbe wykrzywił usta w uśmiechu, błyskając wręcz nienaturalnie białymi zębami.

Zapanowałam nad mimiką, aby nie pokazać mu jak bardzo mnie obrzydza, choć zrobiłam to z trudem. Nie miałam zamiaru zostać jego poczęstunkiem. To już prędzej sama odbiorę sobie życie, tu i teraz, w tym właśnie salonie. Strzał w skroń wydawał się atrakcyjniejszą opcją niż choćby minuta spędzona sam na sam z tym psycholem.

Ledwo docierały do mnie słowa Terzo, który przedstawiał nas bostońskiemu klanowi, chociaż wyglądało to bardziej jak prezencja koni arabskich na VIP-owskiej aukcji. Szczerze? Konie w naszej stajni były o wiele lepiej traktowane.

Miałam ochotę parsknąć śmiechem. Cała scena przypominała oficjalne spotkanie przedsiębiorców, z zachowaniem zasad najwyższej kultury. Członkowie obu klanów wyglądali tak, jakby spotkali się jedynie po to, aby załatwić niecierpiące zwłoki legalne biznesy lub – jak uwielbiał nazywać to Terzo – „interesy". Wciąż bawiło mnie to określenie. Ci mężczyźni wprost kochali zakrzywiać rzeczywistość. Byli w tym lepsi od niejednego pisarza prozy.

Należało jednak zachować pozory. W naszym świecie pozory były wszystkim. Między innymi dlatego tak mocno nienawidziłam tego obrzydliwego, zakłamanego środowiska. Być może byłam skrzywiona, ale nawet ściąganie haraczy, handel narkotykami czy morderstwa na zlecenie nie mierziły mnie tak bardzo jak obłuda, która drążyła każdą parę bezdennych oczu obecną na tej sali.

GRA BEZ ZASAD Hugo - W TRAKCIEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz