Rozdział 1. - Będę musiała poprosić o nową koszulę...

147 22 112
                                    

Ruch tego dnia był większy niż zwykle, i bezustanne stanie i chodzenie przez ostatnie jedenaście godzin dawało jej się we znaki. Czuła, że ma tak popuchnięte stopy, że nie będzie się przebierała na koniec zmiany, bo istniało ryzyko, że jej ładne sandałki nie będą pasowały. Pójście boso brudnymi ulicami to jak proszenie się o gangrenę, sepsę i amputację nogi po samą dupę, bo chociaż knajpka znajdowała się przy głównej ulicy niedaleko wieżowców i biurowców, to zawsze znalazł się kretyn, który nie potrafił trafić szklaną butelką do kosza na śmieci.

Opuściła głowę, prawie zawieszona o ladę, by jakkolwiek odciążyć bolący kręgosłup. Ostatnia godzina! A potem szybko posprzątać, rozliczyć się i do domu na kolację. Trwała w tej pozycji kilka chwil, prawie schowana przed oczami klientów, by na sygnał dzwoneczka prostować się. Wzięła tacę, by odebrać zamówienie i zanieść do stoliczka.

Restauracyjka Soft-Loft nie była wielka, za to zachowana w miłym dla oka klimacie. Surowa cegła na ścianach, wszystko w stylu loft. Ciemnobrązowa lada, elementy metalowe w czarnym macie, żółte zdobne żarówki zawieszone bez kinkietów i ograniczników. Stoliki z ciemnego drewna, do tego kanciaste krzesła. Przy wielkich oknach widać było główną ulicę oraz biegnące samym środkiem drogi tory, a po drugiej stronie – park, który w ciągu dnia osłaniał restauracyjkę przed słońcem. Latem na chodniku wystawiali dwa stoliczki, po jednym przy oknie, i po dwa krzesła: na tyle, żeby nie utrudniać ruchu pieszym, ale by goście mogli sobie przycupnąć. Z głośników grała przyciszona playlista klasycznego rocka, a gwar rozmów powoli cichł. Większość gości już kończyła swoje obiady i właśnie zbierała się do wyjścia.

Gdy podawała zupy dwójce pracowników biura, zmęczonych, o podkrążonych oczach, usłyszała charakterystyczne piknięcie przy komputerze. Życzyła smacznego, po drodze zgarniając kilka pustych półmisków i kładła je na bar, by zerknąć na zamówienie systemowe. Cholera! Dwudziesta pierwsza dwadzieścia siedem, z wyczuciem kukułki.

Podeszła do ściany z lustrem, które było ukrytymi drzwiami na kuchnie. Czujnik ruchu ją złapał i tylko się wychyliła.

– Na wynos! – zawołała, przyklejając ją do tablicy magnetycznej. – Trzy burgery, cztery porcje frytek, i porcja nuggetów. Do odbioru...

– A niech... – O wychodziła, nie słuchając serii wyzwisk kucharza, który z nią pozostał do końca.

Bo do końca zmiany zawsze pozostawała: jedna kelnerka – ona, i jeden kucharz – tego dnia padło na Samuela, stanowiącego uosobienie kucharskości. Kawał ciała z brodą, ogolony na łyso, o niezwykle pogodnym usposobieniu, a jednocześnie rzucającego mięsem jakby pracował w rzeźni. Ale rozumiała jego wkurzenie, bo oto na trzy minuty przed zamknięciem systemu na wynos, wpadło namówienie: akurat jak kończył sprzątanie przekonany, że już nikt niczego nie zamówi. Gdyby to telefon zadzwonił, to by się jakoś wykręciła, ale system to system.

Powoli przygotowywała się do zamknięcia, więc przeliczyła kasę w systemie, sprawdziła raporty z terminala, powkładała szklanki do wyparzarki. A potem... Obserwowała gości restauracyjnych: ostatnie trzy stoliczki. Potem dwa. Gdy wybiła dwudziesta druga, zabrała się za przecieranie blatów i sprzątanie krzeseł. Gości nie wypraszała, ale dała im jasny sygnał, że powinni już kończyć. W trakcie przecierania ostatnich stoliczków rozliczyła jeden stolik, a niedługo później ostatni też regulował należność i wychodził.

Po zamówienie na wynos przybiegł spóźniony korposzczurek, z rozwianym włosem i pogniecioną koszulą, biorąc szybko opakowania na wynos. Aby tyle, że zawołał „życzę dobrej nocy", gdy wracał pędem na nadgodziny. Nie słyszał odpowiedzi z kuchni „w dupę se je wsadź". Parsknęła pod nosem, przekręcając klucz i przygaszając światła.

Miłość dwa razy na wynos!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz