Obudziła ją opaska i to zdecydowanie za szybko. Jej zegarek biologiczny w pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje, więc umysł podesłał jej makabryczny sen, że jakiś zwyrodnialec właśnie ucina jej dłoń elektryczną szczoteczką do zębów. Dopiero gdy zerwała się zlana potem, z szalejącym sercem szukając odrąbanej dłoni zrozumiała, że to był tylko koszmar. Koszmar, z którego się wybudziła. Sięgnęła po IBO po omacku, wciśnięte pod poduszkę i zobaczyła, że jest piąta nad ranem. Dlaczego...? Kliknęła wyświetlacz i podświetliło jej się „Szefuńcio", ze zdjęciem skarpet i sandałów. Piąta rano?
Wychodziła pospiesznie z łóżka, zamykając drzwi z łoskotem.
– Tak, szefie? – zapytała, czując, jak adrenalina z koszmaru skutecznie ją wybudziła i definitywnie, jej dzień już się zaczął.
– Hej, Latte. Błagam, powiedz, że zdążysz na szóstą? Auto mi zdechło, żona dopiero jedzie, by przeładować towar. Powiedz, błagam...
Zerknęła pospiesznie na zegarek na nadgarstku. Piąta. Ma dwadzieścia minut na autobus.
– Do zobaczenia! – niemalże krzyknęła do IBO, pospiesznie się rozłączając.
Myła zęby, przemyła twarz, wciągała na siebie pospiesznie sukienkę. Nie jadła śniadania, nie szykowała go Luisowi, szybko tylko dała Luci jeść, bo gamoń pewnie nawet o tym nie pomyśli. Wycałowała swoje futrzaste dziecko, a potem zamykała pospiesznie drzwi i gnała na złamanie karku na autobus.
Zdążyła. Zmarznięta, bo zapomniała wziąć coś dłuższego na ramiona. Nocą pizgało złem. W ciągu dnia słońce prażyło i sukienka była idealna, i nie wzięła opasek, więc już w autobusie czuła, jak obtarły ją uda. Zapowiadał się długi i ciężki dzień...
Wypadła z autobusu, by na przejściu czekać na zielone światło. Przestępowała z nogi na nogę, czując, jak chłód kąsa ją po łydkach i odkrytych ramionach. Były ze cztery stopnie, cholera jasna! Światła się zmieniły, ruszyła entuzjastycznie przed siebie i w ostatniej chwili uskoczyła przed motorem. Potężna, elektryczna maszyna minęła ją o włos, gdy kierowca skręcał w prawo, jednocześnie patrząc w lewo.
– Patrz, jak jedziesz, kretynie! – zwyzywała go, gdy w ostatniej chwili odbił i pojechał dalej, jeszcze się obracając przez ramię. W kasku, skórzanej kurtce... Nie mógł jej słyszeć, więc tylko postukała się w czoło i pokazała mu środkowy palec.
A potem? Biegła ulicą, by dotrzeć do pracy. Na miejsce dotarła chwilę po szóstej. Pingwin – drugi kucharz – czekał na nią. Nazywali go pingwinem, bo miał czarną czuprynę, a zaczął siwieć centralnie od czoła, i miał taki siwy kędzior. Było może sześć czy siedem lat młodszy, po studiach z gastronomii klinicznej, załapał się na pracę w lokalu na przeżycie. Cały czas aplikował do klinik dietetycznych albo na siłownie, albo na cateringi. Współcześnie jednak był przesyt specjalistów od bycia „fit". Wszyscy byli fit. Z wyjątkiem niej.
– Musisz częściej biegać – rzucił, krzyżując łapy na piersi, gdy klikała pilotem w kontroler żelaznych kurtyn. – Za mało się ruszasz.
Musisz mniej odżywek żreć, pomyślała i o obdarzyła go najbardziej wymownym spojrzeniem.
Nie lubiła Pingwina. Znaczy, był sympatycznym, miłym chłopakiem, z którym można było pożartować albo pogadać na życiowe tematy, ale był też z tych zasranych fanatyków zdrowego odżywania. Jak nie pracował, to siedział na siłowni, gdzie wyciskał na klatę i podrywał fit-panny. Dziewczynom się podobał, bo ciało miał niezłe, choć twarz wyglądała jak przeklejona w programie graficznym. Krzywy zgryz, który nigdy nie widział ortodonty, nadal młodzieńczy trądzik i ten kolczyk w brwi.
CZYTASZ
Miłość dwa razy na wynos!
RomanceNowy rozdział: środa i niedziela. Ma trzydzieści trzy lata, nieskończone studia i pracę zwykłej kelnerki bez perspektywy na jakąkolwiek zmianę. Od zawsze pracuje w małej restauracji Soft-Loft po kilkanaście godzin dziennie, oddając swoje najlepsze...