Rozdział 11. - Skarżypyta, że ja...

36 10 46
                                    

Na wtorkową, poranną zmianę przyszła ta kelnerka, którą lubiła najmniej, a nawet można by rzec, że jej nie trawiła. Studiowała dziennie, wpadając głównie na weekendy, i czasami wskakiwała w tygodniu, jak miała luźniejszy grafik. Marletta rozumiała podejście „jestem tu tylko by dorobić, nie widzę siebie w karierze kelnerki do końca życia" i by jej to naprawdę nie przeszkadzało, gdyby nie łączyło się to z postawą „studiuję, wiec jestem wyżej usytuowana, plebsie, i nie zamierzam robić nic ponad absolutne minimum". Dlatego „Princi-Pessa", jak wołali, księżniczka od siedmiu boleści, stała głównie na barze i stukała klawiszami, od czasu do czasu z przewróceniem oczu zrobić kawę. Jakby z łaski pracowała.

Martletta zaś biegała po sali, zgarniała zamówienia, talerze, ucinała sobie krótkie pogawędki z klientami. A Princi-Pessa, jak tylko się dało, czmychała na kuchnię do Pingwina i słyszała jej chichot, jej zalotne rozmówki. Bo była flirciarą. Miała chłopaka, a Marlettę nie zdziwiłoby, gdyby miała ich dwóch, jak nie trzech. Raz wspominała Maksa, innym razem Johny'ego, za trzecim zaś pojawiał się jakiś Aleks. I tak w kółko, i kółko.

W końcu nie Marletta wpadła na kuchnię.

- Skończysz, gwiazdeczko, i zabierzesz się do pracy? - zapytała z wypiekami na policzkach od bieganiny. Ten dzień był bardziej niż pracowity, a ta... siksa, ani myślała wziąć się do pracy. Marletta w odpowiedzi została zlustrowana jasnymi oczami i obdarzona szerokim, niewinnym uśmieszkiem.

- Mogłaś zawołać, jak potrzebowałaś pomocy?

- Przypomnę ci, że ty tu nie jesteś jako pomoc, ale jako pracownik, więc z łaski swojej bierz dupę w troki i bierz się do roboty. A ty milcz - dodała, celując ostrzegawczo palec w Pingwina. Wydął wargi jak nadąsana panna.

- Nie jesteś tu szefową - odparła Princi-Pessa, krzyżując ręce pod biustem.

Nie była. Jeszcze nie była. Jak tylko dostanie awans, pociągnie za sznurki i przekona w końcu Szefa, że powinien zwolnić tę pannę. Trzymał ją tylko dlatego, że kucharze ją zachwalali. Oczywiście, nie wspomnieli, że lubią z nią flirtować i gapić się w cycki rozpiętej koszuli.

- Idę do toalety, a ty bierz się do pracy - warknęła.

Nie miała potrzeby, ale celowo wzięła IBO i siedziała w tej toalecie, ile się dało. Napisała nawet Szefuńciowi wiadomość, że ma problemy z żołądkiem i okupuje toaletę. Ot, na wszelki wypadek, gdyby tamtej przyszło na myśl się poskarżyć, że pogoniła ją do roboty. Po półgodzinie bezsensownego scrollowania śmiesznych filmików postanowiła w końcu wyjść. Siedzenie na kiblu w tej przygarbionej pozycji wywołało mrowienie nóg aż po dupę i szła jak ten paralityk po bardzo dokładnej kolonoskopii bez znieczulenia.

Postała chwilę przy umywalce, opierając się o nią i chichrając się z tego bólu. Bo to był taki mrowiący ból, jakby oblazły ją małe, gryzące mrówki. I gdy w końcu ustąpiło, poprawiła warkocz zapleciony z jasnych kosmyków, poprawiła linię brwi i wychodziła entuzjastycznym krokiem.

- Da się dam wejść? - zawołał Pingwin, gdy przechodziła przez kuchnię.

- Wejść zawsze się da, gorzej, jak chcesz też wyjść - rzuciła, i odpowiedział śmiechem.

„Kretyn", pomyślała, wychodząc na salę i zastygła w pierwszej chwili zaskoczona.

Misiek! Stał przy barze, gapiąc się w IBO, podczas gdy Princi-Pessa robiła kawę z miną naburmuszonej księżniczki. Patrząc na pełną salę, musiała ostatnie pół godziny konkretnie się sprężyć. Misiek od niechcenia poderwał wzrok, by wrócić do IBO, i równie gwałtownie je odkładać z szerokim uśmiechem. Jakby dopiero zaskoczył, że ona to ona.

Miłość dwa razy na wynos!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz