Zablokowałam drzwi od środka.
Wybiła osiemnasta. Kolejny dzień w pracy dobiegł końca. Bliźniaczo podobny do wszystkich pozostałych.
W milczeniu zamknęłam kasę. Dźwięk drukującego raport dzienny urządzenia był jedynym, który odbijał się od ścian rozległego pomieszczenia. Ostatni raz rozejrzałam się po sklepie, w końcu pustym. Regały wypełnione równo poukładanymi książkami wyglądały dziwnie smutno bez snujących się pomiędzy nimi spragnionych nowych przygód czytelników. Ale przynajmniej mogłam już wrócić do domu.
Gdzie?
Potrząsnęłam gwałtownie głową, żeby pozbyć się z niej niechcianego głosu. Pieprzona podświadomość...
Zabezpieczyłam księgarnię i z naręczem książek pod pachą wyszłam na tętniącą życiem ulicę. Załapałam się na ostatnie promienie marcowego słońca. Na co dzień raczej za sobą nie przepadaliśmy, ale w pierwszych dniach wiosny było coś takiego, co nakazywało mi na chwilę zakopać topór wojenny. Cień nadziei po srogiej zimie.
A tegoroczna zima była dla mnie wyjątkowo sroga...
Przystanęłam w miejscu i na kilka sekund przymknęłam powieki, wystawiając nos do słońca. Mogłam sobie na to pozwolić, bo w końcu ugięłam się pod presją społeczeństwa i codziennie używałam kremu z filtrem.
Anastasia: 1. Słońce: 0.
Ostatnie miesiące były dla mnie... dość intensywne. Podejmowałam ważne decyzje, żeby później zmienić zdanie trzy razy. Usuwałam posty z mediów społecznościowych, żeby po jakimś czasie znowu je przywrócić. Ścinałam włosy. Sama, w środku nocy, nożyczkami kuchennymi. Tylko po to, żeby po dwóch miesiącach właściwie zdążyły mi odrosnąć. I pisałam listy. Na potęgę. Do siebie, do moich przyjaciół, do rodziców. Ale nigdy do niego.
Tak, uwielbiałam dramatyzować.
Czasami próbowałam. Siadałam przed pustą kartką z piórem w dłoni. Minuta mijała za minutą, ale żadne słowa nie przychodziły mi do głowy. Nigdy.
W końcu doszłam do wniosku, że najwidoczniej nie miałam mu nic więcej do powiedzenia. Że wyrzuciłam z siebie wszystko podczas naszego ostatniego spotkania. Wtedy, na dachu.
Wzdrygnęłam się i gwałtownie otworzyłam oczy. Nie było sensu wracać do tego wspomnienia. Nie wynikłoby z tego nic dobrego.
Nigdy nie wynikało.
Nie widzieliśmy się od ponad dwóch miesięcy. Ani razu, ani przez sekundę. No cóż, dało mi to dużo do myślenia, w końcu wcześniej wpadaliśmy na siebie właściwie bez przerwy. Czy było to w ogóle możliwe w tak ogromnym mieście? Odpowiedź była prosta. Nie, nie było. Przynajmniej wiedziałam już, że jeśli dwie osoby bez przerwy na siebie wpadały, to nie było to przeznaczenia, a zwykła kalkulacja. Drobiazgowo ułożony plan.
Człowiek uczy się przez całe życie, prawda?
Jednak kiedy widzieliśmy się ostatni raz, Vincent Blythe złożył mi obietnicę. Ba, sam wyszedł z jej inicjatywą! A on zawsze dotrzymywał danego słowa...
Powiedz mi, że to wszystko siedzi w mojej głowie, a odpuszczę. Popatrz mi w oczy i powiedz, że przez te wszystkie miesiące nic pomiędzy nami nie było, że nic pomiędzy nami nie ma, a już więcej nie będę ci się naprzykrzał.
I tak też się stało.
Pierwsze dni po tym wszystkim były... trudne. Trochę ześwirowałam, nie ma co. Miałam już wydrukowany wniosek o skreślenie z listy studentów, zabukowany bilet lotniczy do Londynu i umówione trzy spotkania na oglądanie trzech różnych mieszkań na miejscu. Od zawsze marzyło mi się, żeby pomieszkać przez jakiś czas w Anglii...