Dwa dni zastanawiałam się, jak to pociągnąć, jak wybrnąć z tej chorej, niepokojącej sytuacji. Prawie nie sypiałam, a kiedy już Morfeusz porywał mnie w swoje ramiona, sen był niespokojny. Błazen jak na złość się nie pokazywał, a im dłużej go nie widziałam, tym bardziej zaniepokojona się stawałam, czekając, aż wreszcie blada twarz i szponiaste dłonie wyłonią się zza rogu w najmniej oczekiwanym momencie.
Postanowiłam doczekać końca w opuszczonym szpitalu. Było to w jakiś sposób poetyckie, niezależnie od tego, jak potoczyłaby się sytuacja – byłam tam, gdzie walkę stopniowo przegrywała moja matka.
Miałam nadzieję, że ja ją wygram. Dla siebie i dla kolejnych pokoleń mojej rodziny. Sama nie miałam dzieci, chociaż pragnęłam kiedyś założyć rodzinę, jednak moja siostra, kuzynki... Nasza linia krwi dalej biegła.
Nie mogłam pozwolić na to, żeby to miało się tak skończyć.
Zostało jedynie czterdzieści osiem godzin.
Rozłożyłam śpiwór w poszarzałej sali przeznaczonej niegdyś do grupowej terapii. Przywlekłam ze sobą świece, aby mieć chociaż trochę światła niekontrolowanego przez kaprysy baterii.
Półmrok nadawał szpitalnemu, zaniedbanemu pomieszczeniu jeszcze bardziej upiorny klimat, sprawiający, że dreszcze pełzały mi po plecach, a każdy dźwięk nabierał wyrazu kroków, szeptów i jęków. Wiatr, przetaczający się po pomieszczeniach za sprawą nieszczelnych drzwi i okien, gwizdał złowrogo raz po raz, spinając każdy, najmniejszy mięsień w ciele w gotowości do obrony.
Siedziałam na śpiworze i czekałam, opatulona jesienną kurtką. Sztylety trzymałam cały czas w dłoniach, ważąc ich ciężar, jak gdyby od nich zależał los świata. W sumie zależał, mojego świata.
Po paru minutach albo godzinach płomienie świec poruszyły się, jak gdyby wytrącone z równowagi przez podmuch, którego nie potrafiłam namierzyć. Zamarłam, kiedy skrobiący dźwięk rozległ się za moimi plecami. Odwróciłam się powoli. Nie oddychałam.
Stał tam, wychylał się zza drzwi prowadzących do małego pomieszczenia sanitarnego. Wpatrywał się we mnie oczami bez wyrazu i drapał w ścianę, chcąc zwrócić moją uwagę. Nie reagowałam, obserwowałam, skupiając się na uspokojeniu rytmu galopującego serca. Powoli zgiął się w plecach, żeby zmieścić się w małym przejściu i mozolnie wszedł do pomieszczenia. Dziwne, długie kończyny rozprostował, jak gdyby zmęczył się ciągłym kuleniem i ukrywaniem. Plecy wyprostował, prawie dotykał czarną czupryną wysokiego sufitu.
Żółć podeszła mi do gardła, drażniła podstawę języka swoim gorzkim smakiem. Splunęłam i powoli wstałam.
– A więc... to już czas – powiedziałam bardziej do siebie niż do niego.
Człapał w moim kierunku niespiesznie, groteskowo. Stawy poruszały się w nieanatomiczne sposoby. Przy każdym kroku dłonie Błazna wykręcały się dziwacznie, jakby owładnięte spazmem. Zatrzymał się pół metra ode mnie. Przekrzywił nieco głowę i uśmiechnął się, ukazując czarne, ohydne zęby. Powoli podniósł dłoń. Zamarłam, gdy ciemny szpon powoli zbliżał się do mojego barku.
Kurwa, kurwa, pojebie mnie zaraz. Muszę się ruszyć, muszę, to idealna okazja.
Ale nie potrafiłam. Mięśnie spięły się w tężcowym skurczu wywołanym terrorem oczekiwania. Milimetr po milimetrze, szpetna dłoń maszkary przecinała powietrze, jakby walcząc z czasem, który zwalniał jej na złość.
Kolejne, paniczne uderzenie serca wybudziło mnie z dziwnego transu.
Zacięłam go ciemnym ostrzem, w tym samym momencie zaciskając lewą dłoń na bliźniaczym sztylecie. Syknęłam. Pieczenie momentalnie zastąpiło uczucie lepkości i wilgoci. Błazen znieruchomiał na moment, po czym uniósł zranioną dłoń ku twarzy.
Nic się nie stało. Nie zniknął w żaden magiczny sposób. Czułam się, jakbym zamarzała od środka. Zrobił kolejny krok ku mnie, a ja zaczęłam się cofać. Krew szumiała w uszach, gdy traciłam ostatni zmysł, a zdrowy rozsądek, który już wcześniej był kruchy, zastąpiła panika.
Wybiegłam z pomieszczenia i na oślep przemierzałam korytarze, w poszukiwaniu wyjścia. Pamięć ciała zrobiła swoje i po dziesięciu minutach oddychałam świeżym powietrzem pełnym ozonu. Zbierało się na burzę. Wsiadłam do samochodu i pojechałam do motelu.
Nie spałam.
Nie spałam już tak długo, ale nie potrafiłam. Wiedziałam, że teraz to kwestia godzin. Kartkowałam rozsypany wcześniej na podłodze dziennik w poszukiwaniu informacji.
Gdy na takie natrafiłam, zaczęłam się histerycznie śmiać. Nie miałam siły płakać.
– Im silniejszy jest pakt, tym większa cena jego zerwania – przeczytałam na głos moment wcześniej.
Kiedy śmiech zamienił się w dziwne rzężenie i opadłam na materac, przymknęłam oczy i pozwoliłam myślom płynąć. I tak nie zostało mi zbyt wiele czasu.
Pozbycie się demona jest możliwe tylko, jeżeli obie krwi raz jeszcze przetnie sztylet. Co, jeśli nie chodzi o to, co zrobiłam, ale jak intensywnie?
Czy ja muszę umrzeć?
![](https://img.wattpad.com/cover/377337487-288-k601748.jpg)
CZYTASZ
Pakt - Do zobaczenia za 10 lat
HororDziesięcioletnie szaleństwo rozpoczęte utratą matki, zmienia się w wyścig o własne życie, gdy Miranda zdaje sobie sprawę z realnego stanu rzeczy. Dziedziczna niepoczytalność dotykająca jedną kobietę z każdego pokolenia w jej rodzinie, doprowadzająca...