Bestia?

27 13 0
                                    


Ludzie spakowali swój ekwipunek przed świtem i kiedy tylko słońce pojawiło się na horyzoncie, oddział był już gotowy do wymarszu. Żwawo ruszyli w dalszą drogę, a ja podążyłem za nimi.

Zachowywałem odległość kilkunastu kroków od tyłu oddziału, tak aby pozostać niewidocznym. Męczyły mnie ciągłe ciekawskie spojrzenia gwardzistów i ich szepty. Ludzie poruszali się w ślimaczym tempie i często byłem zmuszony się zatrzymywać, aby nie deptać żołnierzom po piętach. Spowalniał ich trudny teren i ranny towarzysz, którego nieśli na prowizorycznych noszach. Anastazję posadzili na jednym z koni, podczas gdy pozostałe wierzchowce objuczone były sprzętem obozowym.

Żołnierze maszerowali przez cały dzień w kierunku południowym, nie napotykając na żadne większe utrudnienia. Gdy nadszedł wieczór, oddział zatrzymał się nad jednym z wielu okolicznych, krystalicznie czystych strumieni i ludzie zaczęli pośpiesznie rozbijać obóz na noc.

Nie musiałem rozkładać namiotu czy rozpakowywać sprzętu, więc gdy gwardziści pracowali w pocie czoła, ja zająłem się swoimi sprawami. Uzupełniłem zapas wody w obydwu manierkach, złapałem szaraka na kolację, a nawet skorzystałem z okazji i zmyłem z siebie trudy ostatniego tygodnia.

Pozostała część wieczoru minęła mi leniwie, a nawet całkiem przyjemnie. Odpoczywałem, rozmyślałem i cieszyłem się, że nikt nie zakłócał mojego spokoju. Ludzie chyba nie do końca wiedzieli, co mają o mnie myśleć. Ten stan jednak bardzo mi odpowiadał i miałem nadzieję, że utrzyma się jak najdłużej.

Byłem zadowolony z pierwszego od dawna tak beztroskiego dnia.

* * *

Obudził mnie głośny trzask pękającej gałęzi. Zaniepokojony, natychmiast podniosłem łeb, otworzyłem powieki i zacząłem węszyć. Rozpalone wieczorem ognisko dawno zdążyło już zgasnąć i otaczała mnie ciemność nocy. Mój instynkt szalał, krzyczał, że właśnie działo się coś niedobrego. Po chwili delikatny powiew wiatru przyniósł ze sobą wyraźny zapach nieznajomych.

Nomadzi.

Wysiliłem słuch i wydawało mi się, że doszło do mnie poruszenie dobiegające z północnego wschodu. Spróbowałem ustalić, ilu członków bandy przekradało się przez gęstwinę, i po chwili zyskałem pewność, że było ich co najmniej pięciu.

Trwałem w bezruchu i gorączkowo próbowałem obmyślić, jakie działania podjąć. Najważniejsze było to, czy ta grupa prowadziła tylko zwiad, czy szli jako awangarda większych sił?

Spojrzałem się w kierunku obozu. Jeślibym się do niego udał, aby ostrzec ludzi, koczownicy by mnie dostrzegli. Natychmiast odrzuciłem ten pomysł, uznałem, że był to manewr godny samobójcy. Jeśli nieznajomi nie zboczą ze swej trasy, prawdopodobnie mnie ominą. Istniała spora szansa, że nawet nie zauważą, iż leżę w wysokiej trawie. Ponownie dopisało mi szczęście. Gdyby ogień wcześniej nie zagasł, pewnie byłbym już martwy.

Mógłbym spróbować zakraść się w stronę koczowników i zaskoczyć ich od flanki. To także było ryzykowne, a jeślibym coś spieprzył, to skończyłbym z kilkoma nowymi dziurami w ciele.

Nagle coś mnie tknęło, przecież nie musiałem wcale walczyć! Wystarczyłoby jedynie, że bym ich wystraszył i zmusił do ujawnienia się albo ucieczki. Gwardziści z całą pewnością wystawili wartę na noc i jak tylko strażnicy usłyszą niepokojące hałasy, pewnie natychmiast podniosą alarm.

Podjąłem decyzję. Wiedziałem, że prawdopodobnie nie dałbym sobie z nimi rady w bezpośredniej walce, a wcale nie śpieszyło mi się umierać. Zamierzałem jedynie kupić trochę czasu żołnierzom i to w taki sposób, aby nie ryzykować własną skórą.

"Szrama" - Pierwszy Akt Powieści.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz